Artykuły

Ptoki, kszoki i pnioki

- Byłam na bezpłatnym urlopie dlatego, że sztuka "Klimakterium", w której grałam kilka lat cieszyła się ogromnym powodzeniem. Niekiedy graliśmy trzydzieści albo czterdzieści spektakli w miesiącu. Zwiedziłam kawał świata i jeszcze zarobiłam na tym pieniądze. Wróciłam do Płocka, bo chciałabym zagrać jeszcze coś innego - mówi GRAŻYNA ZIELIŃSKA, aktorka Teatru im. Szaniawskiego.

Z Grażyną Zielińską, aktorką Teatru Dramatycznego im. J. Szaniawskiego w Płocku rozmawia Lena Szatkowska:

Nie wypada pytać o lata, ale czy nie powinnaś świętować jakiegoś jubileuszu? Może powinniśmy urządzić ci benefis?

- Już dawno minęło trzydzieści lat mojej pracy. Ale czy ja chciałabym benefis? Nie wiem. Kiedyś benefisy były bardzo popularne, ale miały je tylko wielkie nazwiska. Teraz ten zwyczaj trochę zanikł, chociaż robi się sztuki ze sławnymi aktorami, którzy mają jubileusz. Ostatnio uczestniczyłam w jubileuszu Mariana Leśniaka. Na swój benefis wybrał sztukę, w której ja grałam - "Bombę" w Teatrze na Woli. Benefis prowadził Marek Kondrat. Było dużo fajnych osób.

Kogo chciałabyś zobaczyć na widowni?

- Nie lubię siebie oglądać, nie zachwycam się sobą aż tak bardzo. Jak każą, jak trzeba wystąpić, to gram jak najlepiej. Bałabym się trochę, że zaprosiłam tylu ludzi, a może gram słabo? Ale gdybym już miała taki jubileusz to chciałabym, zagrać Czechowa. Nigdy nie wystąpiłam w żadnej jego sztuce. Co prawda jestem trochę za stara, ale gdyby jakaś dobra charakteryzacja... Zawsze chciałam zagrać w "Oświadczynach". Na Czechowa miał pomysł Hanuszkiewicz. Wracaliśmy z festiwalu w Tbilisi, gdzie pokazywaliśmy "Romeo i Julię". To był wspaniały wyjazd. Przy kolacji poznałam znakomitą aktorkę Vanessę Redgrave, która siedziała obok mnie. Wcinałyśmy razem gruzińskie kotlety. Wieczorową porą na moskiewskim lotnisku czekaliśmy na samolot do Polski, a Hanuszkiewicz mówi: "Zrobimy "Trzy siostry". Ty zagrasz, Buba, najstarszą, Jungowska średnią, a Warszycka najmłodszą. Wszystkie tak samo wyglądacie, jak siostry. Będzie to żywe, prawdziwe". Nic nie powiedziałam, ale zaczęły mi w brzuchu latać motylki. Niestety, spektakl nie powstał.

Płocczanie mówią o tobie "babka zielarka" albo "ta, co gra mamę Mareczka". Znasz się chociaż na ziołach?

- Nie bardzo, ale z tą rolą kojarzą mnie wszyscy. Kiedyś w Biłgoraju wyszłam z autobusu żeby zapalić. I zaraz jakiś pan do mnie: "A to pani. Jak pani wspaniale macha tą ręką, że ten komunista, ten wójt się przewróci i potłucze. Dobrze mu tak". O zioła też mnie czasem pytają, a ja w ogóle nie mam w domu kwiatów doniczkowych, nie uprawiam roślin. Lubię kwiaty cięte, ale one też za długo nie postoją, bo jedna z moich kotek (mam trzy koty w domu) uwielbia wyciągać kwiaty z wazonu i je rozwłóczyć po całym domu. Boję się, że stłucze wazon i się pokaleczy. Więc jeżeli dostaję kwiaty, to chowam je w pokoju, do którego nie wchodzą koty.

Seriale przyniosły ci popularność.

- Telewizja daje szaloną popularność. Pamiętam, że na początku szłam ulicą i zwracałam na siebie uwagę. Zaczęło mnie przyjemnie zaskakiwać, gdy ktoś podchodził i prosił o autograf. "A skąd pan mnie zna?" - pytałam ludzi. "No jak to, przecież pani w tym filmie..." itd. W serialu "Miasteczko" grałam gospodynię. Kiedyś czekałam na autobus. Młodzi ludzie powiedzieli mi "dzień dobry,,. Odpowiedziałam na pozdrowienie. "Wie Pani, my jesteśmy z Australii, z Adelajdy i tam panią oglądamy w telewizji" - powiedzieli. A ja zdumiona: "Gdzie?". "W Adelajdzie" - mówią. To było coś niesamowitego. Ktoś inny powiedział, że ogląda mnie w Paryżu jego ciotka. Właśnie przyjechała do Płocka do rodziny. Pytają, o której będę w sklepie, bo ciotka chciałaby mnie zobaczyć na żywo. Trochę się zaniepokoiłam. Nie przywiązuję wagi do ubioru i za bardzo się nie maluję, a tu okazuje się, że ludzie mi się przyglądają. Po udziale w programie "Zacisze gwiazd" nawet mój mąż zrobił się sławny. Jakiś chłopak na konkursie recytatorskim powiedział mi: "Przecież jest pani gościem w milionach domów". Zaniemówiłam. Zrobiło mi się przyjemnie. Nie umiem grać wielkiej gwiazdy, niedostępnej, tajemniczej, ciekawej. Ja nie mam takiego anturażu. Nie popadam w gwiazdorstwo. Woda sodowa nie uderza mi do głowy.

Czy twój mąż Marek ocenia twoje role? Jest życzliwym czy krytycznym widzem?

- Raczej krytycznym. On mi nie powie, że było świetnie, jeśli uważa, że było fatalnie. Wymaga ode mnie, żeby wszystko było zawsze jak najlepiej. Ja nie zawsze się z nim zgadzam, no ale sama siebie też nie oszukam. Jak widzę na ekranie siebie, to nie lecę przed telewizor, tylko zerkam z kuchni. Udaję, że mnie nie

Ale to chyba Marek przewidział twoją karierę, bo kiedyś mówił, że będziesz wielką aktorką, jak skończysz czterdzieści lat.

- Pięćdziesiąt. Może nie wielką, ale bardziej znaną. To, że się dostałam do filmu i na ekrany, to też trochę przypadek. Gdyby Mokrowiecki nie zaprosił do Płocka Hanuszkiewicza i nie zdałabym przed nim egzaminu na rolę Dulskiej albo gdyby ten był niezadowolony z pracy ze mną, to nie zaprosiłby mnie do Warszawy do "Romea i Julii". Pies z kulawą nogą nie wiedziałby o mnie. Zatem widzisz, przypadki...

Czyli najszczęśliwszy był dla ciebie Teatr Nowy i Hanuszkiewicz?

- Może nie Teatr Nowy, ale Hanuszkiewicz na pewno. Ta płocka Dulska to była przełomowa sztuka w moim życiu. Jeżeli się czegoś nie boję, nie wstydzę, z przyjemnością wracam do czegoś, to właśnie do Dulskiej. W Teatrze Nowym musiałam sobie dać radę wśród warszawskich aktorów, którzy początkowo wcale nie patrzyli na mnie życzliwie. O Hanuszkiewiczu myśleli, po co ten stary bałwan przywiózł starą grubą beczkę z Płocka, kiedy tutaj ma takie aktorki wszędzie świetne. Sporo się musiałam natrudzić, żeby udowodnić, że nie wypadłam sroce spod ogona. To mogło się udać, ale mogło się też nie udać. Dystans był ogromny. Ułożyło się dobrze. Po dwóch latach obejrzała "Romea i Julię" pani z agencji aktorskiej. Pod koniec sierpnia zatelefonowała i zaproponowała mi spotkanie z reżyserem, epizod w serialu "13 posterunek". Był rok 1999. Tak to się zaczęło. Potem powiedziała o mnie komuś innemu.

Przypomnij, jak trafiłaś do Płocka.

- Jacek Mąka kiedyś mi uświadomił, że w teatrze są ptoki, kszoki i pnioki. Pnioki to starzy aktorzy, zasiedzieli w teatrze, którzy zapuścili korzenie. Kszoki tu się przeniosą, tam zapuszczą pędy, a ptoki to młodzież, która lata. Ja jako młody ptok pracowałam w teatrze w Wałbrzychu, bo to blisko mojego domu rodzinnego we Wrocławiu. Do pracy przyjął mnie młody dyrektor Andrzej Maria Marczewski. Tam poznałam Tomka Grochoczyńskiego, który obiecał, że jeżeli zostanie dyrektorem gdzieś w teatrze w Polsce, to zwoła nas wszystkich, z którymi pracował przy "Damach i huzarach". I za nim ja trafiłam do Płocka.

Z tamtej grupy wałbrzyskiej przyszłyśmy wtedy Halina Rabenda i ja. Jeden nie za bardzo udany sezon byłam w Kielcach. Potem znowu wróciłam do Wałbrzycha za dyrekcji Macieja Dzienisiewicza. Grałam u niego Hermię w "Śnie nocy letniej". Z Wałbrzycha przyszłam do Płocka. Dzienisiewicz zrobił w Płocku "Dom kobiet".

Jaka to była rola! Od razu zwróciłaś na siebie uwagę. Jak się dzisiaj ogląda twoje seriale, to ma się wrażenie, że kamera cię bardzo lubi. Wtedy pomyślałam sobie, że teatr cię lubi.

- Teatr też. Ja w ogóle tego nie rozumiem, jak to jest, ale operator Andrzej Wolf powiedział: "Pani Grażynko, panią to kamera uwielbia". Przyjęłam to jako pewnik, bo nie rozumiem, dlaczego kogoś kamera kocha, dlaczego nie. Nie mam wyobraźni fotografa. Chyba chodzi o osobowość. Taka jesteś albo śmaka, ale nie możesz być żadna. Są aktorki piękne, ale jak to się mówi w teatrze: "Mogą się nie przebić przez rampę".

Podobno pasjami grasz w karty.

- Mam naturę hazardzisty. Lubię grać w karty, w pokera - może nie na pieniądze, ale zdarzało się. Gram też w brydża. Jak żył Jurek Bielecki, to organizował wieczory brydżowe, na które mnie zapraszał. Grałam słabo, ale nie było czwartego. Z koleżanką na studiach grałam w kości. Z Hanią Zientarą namiętnie grałyśmy w scrabble. Marzyłam o tym, żeby kiedyś zagrać w ruletkę w prawdziwym kasynie i udało się. W Łodzi, po spektaklu "Klimakterium", wyciągnęłam kolegę do kasyna. Myślę sobie: "Moja wielka chwila". Nakupiłam żetonów za całe 20 złotych. Mówią, że pierwszy raz w kasynie się wygrywa. I tak obstawiałam według reguł wziętych z mojej ukochanej książki Chmielewskiej i w pół godziny przegrałam 20 złotych. Straciłam serce do ruletki. Ale obejrzałam sobie, jacy ludzie przychodzą do kasyna, jak się zachowują. Jestem taką hazardzistką, która chce tylko wygrywać. Za porażki dziękuję. Ale fortuny rodzinnej tobym w karty nie przepuściła. Jedyny mój stały nałóg to papierochy. Niestety na razie nie umiem rzucić, chociaż szkoda mi zdrowia i pieniędzy. Przepalam całe mnóstwo porządnych pieniędzy, które mogłabym inaczej wykorzystać.

Masz jeszcze jakieś wady?

- Mam okropne wady. Jestem ekstrawertykiem. Nie tłamszę w sobie, wybucham, potrafię być nieprzyjemna, siarczyście zakląć, jestem niecierpliwa. Czasem gram na scenie z kolegami i ja już coś wiem, ale nie mogę im przetłumaczyć, tracę cierpliwość i klnę: "Co za granie, to jest freblówka, ja nie będę czasu traciła na takie szkoły". Z dyrektorem zdarzyło mi się kilka razy okropnie pokłócić. Potem oczywiście żałuję. Potrafię przeprosić, przyznać komuś rację, odszczekać, uklęknąć.

Czy równie łatwo przychodzi ci uczenie się roli?

- Tak, z tym, że robię to na próbach. Uczę się wtedy roli swojej i swoich kolegów, żeby wiedzieć, co mówią, żeby mieć cały dialog w głowie. Nie mogę się nauczyć tylko końcówki czyjegoś tekstu, po którym mam wejść ja, bo wtedy nigdy nic nie wiem. Muszę znać całość, żeby potem naturalnie odpowiadać tak, jakbym słyszała to pierwszy raz. W domu nie jestem w stanie się uczyć, chyba że jakiegoś długiego monologu. Nie chodzę z egzemplarzem sztuki w ręku po scenie, bo to mi nic nie daje. Nie mogę się skupić. Egzemplarz mi tylko przeszkadza. Choć jeszcze wszystkiego nie umiem i się mylę, to tak wolę. Podpowiada mi sufler, a egzemplarz zostawiam w garderobie. Nie mam kłopotów z pamięcią.

Dwa razy dostałaś Srebrną Maskę za najlepszą rolę.

- Pierwszą dostałam za Szwejka. Odbierałam ją w uszytej przez siebie sukience. Lubiłam sobie wymyślać i szyć stroje. Na scenie z wrażenia nic nie powiedziałam. Drugi raz maska była za Dulską. Stanęłam przed publicznością i powiedziałam: tym razem coś do państwa powiem.

Po długim urlopie wracasz na etat do płockiego teatru.

- Wracam, bo mam trochę mniej obowiązków. Byłam na bezpłatnym urlopie dlatego, że sztuka "Klimakterium", w której grałam kilka lat (od 2006 roku) cieszyła się ogromnym powodzeniem. Niekiedy graliśmy trzydzieści albo czterdzieści spektakli w miesiącu. Nie było czasu na nic innego. Dzięki tej sztuce pierwszy raz w życiu byłam w Ameryce. Pokazywaliśmy "Klimakterium" w Chicago i Nowym Jorku, Toronto, Sztokholmie, Dusseldorfie. Zwiedziłam kawał świata i jeszcze zarobiłam na tym pieniądze. Wróciłam do Płocka, bo chciałabym zagrać jeszcze coś innego. Teraz cieszę się, że gram w "Calineczce". Teatr był zawsze dla mnie ważniejszy niż film, chociaż film to jest przyjemność. Przygoda z filmem trafiła mi się w kwiecie życia. Przywiozłam dyrektorowi Mokrowieckiemu pięć sztuk małoobsadowych. Widzę tam fajne role dla siebie. Od maja będę znowu grać w "Ranczo". Kontynuowane są seriale "Pierwsza miłość" (żeby w nim grać, jeżdżę do Wrocławia) i "Na dobre i na złe". Lubię Wrocław. Przy okazji mogę częściej przyjeżdżać do domu, do rodziców.

Co uważasz za sukces, a co za porażkę w zawodzie aktora?

- To jest trudny zawód. Główną pułapką i niepowodzeniem jest to, że nie zdobędziesz poklasku. Dzięki temu, że jesteś zauważana przez ludzi, że o tobie mówią, że jesteś dobra, ten zawód ma sens. Jeżeli tego nie ma, to wtedy trudno mówić o spełnieniu, o spełnionym życiu. Jeżeli do tego nie masz nikogo bliskiego, rodziny, to zupełna kaplica. Niektórzy traktują teatr jako uzupełnienie, miejsce spełniania się, ale najważniejsza jest dla nich rodzina. Bardzo lubię grać dla dzieci. One mnie zawsze rozpoznawały. Mówiły np.: "W tym przedstawieniu to pani tak straszyła jako czarownica" - to był dla mnie dowód uznania. Kiedyś w swojej recenzji napisałaś, że przyszłaś na przedstawienie bajki z dwiema mądralińskimi z pierwszej klasy i jedna mądralińska powiedziała: "Najlepsza była mama Kacpra". Tę recenzję pamiętam do dzisiaj. Mama Kacpra to ja.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji