Artykuły

Oko-uchem. Mój pierwszy raz w operze

Pogadanka zakończona. Przez kilkadziesiąt minut niczym wzorowy sprzedawca miesiąca zachwalałem grupie kilkudziesięciu osób teatr operowy, kusząc i wabiąc na dziesiątki sposobów. Czas na sakramentalne "czy mają państwo pytania", podszyte zawsze lękiem, że padnie TO pytanie. I oczywiście jest. "Którą operę poleciłby pan na początek?" - pisze Jerzy Snakowski w portalu Trójmiasto.pl.

Odpowiedź jest prosta - "nie wiem". Bo nie wiem, kto miałby być delikwentem wystawionym na próbę obcowania z operą. Jaką ma osobowość. Czy kiedykolwiek wcześniej zmierzył się z abstrakcją albo konwencją. Czy woli "Piłę 7" czy "Rozważną i romantyczną". Czy dręczy go ADHD i nawet w smsach używa skrótów, czy rozkoszuje się lekturą siedmiu tomów "W poszukiwaniu straconego czasu" na przemian z "Ulissesem".

Usiłuję przypomnieć sobie mój pierwszy operowy raz. Co takiego się stało, że "zatrybiło"? Musiał to być jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności. W moim przypadku nie dość, że był szczęśliwy (a może właśnie nieszczęśliwy? Może było by lepiej, gdym zaprzedał duszę prawu lub biznesowi, a nie operze?) to jeszcze niezwykły. Wydarzyło się to, gdy byłem bardzo pryszczatym nastolatkiem.

Bilet na mój pierwszy spektakl operowy dostałem od sąsiada. Razem z mamusią, z przylizanymi włoskami, w granatowych spodniach z kantem, w białej koszuli z aksamitką poszliśmy razem na coś, o czym żadne z nas nie miało bladego pojęcia. Włącznie z sąsiadem. A był to bilet na gościnne występy... Opery Taszkienckiej w Pałacu Zjazdów na moskiewskim Kremlu.

Ale to nie koniec przedziwnych permutacji. Bo operą nie była żadna tam plebejska "Carmen", zgrana "Traviata" czy oczywisty w tamtym miejscu "Borys Godunow". Było to coś, czego od tamtego czasu już nigdy nie widziałem na żadnej scenie - "Ognisty anioł" Prokofiewa. Mroczna historia o tym, jak pewien okrutny hrabia (w operach hrabiowie przeważnie są straszliwymi okrutnikami) wykorzystuje seksualnie Renatę-nimfomankę, która bierze go za Archanioła Gabriela.

W lubieżną intrygę wplątany jest szlachetny rycerz, który usiłuje bronić cnoty dziewczyny, a także Faust, Mefisto, jakiś alchemik, chór kościotrupów (podobały mi się bardzo, bardzo), grupa obłąkanych mniszek i ponury, śpiewający basem ciemnym jak średniowieczna noc inkwizytor, który w finale posyła wszystkie siostrzyczki i Renatę na stos. Ich zawiła historia obdarzona jest muzyką mroczną, pełną niebywałych harmonii i melodii, z których żadnej, ale to żadnej nie da się zanucić nawet po wielokrotnym wysłuchaniu. Zdecydowanie nie była to rzecz, jakby się mogło wydawać, dla nastolatka, który dopiero co porzucił książki o misiach, zajączkach i Wojtku-strażaku. A jednak!

Już następnego dnia, zachwycony teatralną machiną, z pudełka po butach skonstruowałem własny teatrzyk (później dowiedziałem się, że scena, którą zbudowałem, nazywa się nomen omen "pudełkowa"). Oczywiście repertuar w moim teatrze mógł być tylko jeden - operowy. Słowo "opera" stało się moim fetyszem. W domu zaczęły rozbrzmiewać szlagiery: marsz z "Aidy", aria Torreadora, "La donna e mobile". I pojawiała się ciekawość: o czym to jest? Kto to śpiewa? Po co śpiewa? Skąd się wzięła ta historia? Kto ją wymyślił? No i się zaczęło. I trwa do dziś.

By zrozumieć moje katusze związane z pytaniem o "operę pierwszego kontaktu" proszę sobie wyobrazić pytanie "jaki film polecisz osobie, która nigdy nie widziała filmu?". Zapewne spontanicznie przychodzi na myśl nasz ulubiony obraz. Ale czy to, co my lubimy, spodoba się innym? A jeśli nasza rekomendacja nie będzie trafna? I spowoduje, ze zrazimy kogoś na wieku wieków amen do naszej ukochanej dziedziny sztuki? Grzech to straszliwy, niczym operowy hrabia i inkwizytor razem wzięci, i potwornie obciąży nasze sumienie.

Polecam więc zawsze akurat to, co w danym momencie mnie zachwyca. I jak przestało na fanatycznego sprzedawcę miesiąca sygnuję moją rekomendację sloganem "Spróbuj raz - będziesz nasz". Może chwyci, a może nie. Sztuka zawsze wiąże się z ryzykiem. Nie jest bezpieczna. I to na każdym etapie wtajemniczenia. Także tym pierwszym. Czasem musi boleć. Uwierać. Czasem wytrąci z równowagi. Obudzi z uśpienia. Uciśnie nerw. Ale najważniejsze, by się na nią nie obrażać. I nawet jeśli za pierwszym razem wyda się nam niesympatyczna, to warto dać jej jeszcze jedną szansę. Bo przecież miliony, które się jej zaprzedały nie mogą się mylić.

A nie każdy pierwszy raz musi być doskonały. Ponoć najtrwalsze związki, to te po przejściach.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji