Jesteśmy w lesie!
Na nowej premierze w Starym Teatrze nie widziałem Zygmunta Grenia - krytyka "Życia Literackiego" - ale ucieszyłem się ze spotkania ze Stefanem Otwinowskim, bo ostatnio pisarz chorował i rzadziej niż zwykle pokazywał się publicznie. Ludzi życzliwych scenie dyrektora J. P. gawlika było zresztą sporo, a ze znaczących osób wypada jeszcze wymienić prof. Mariana Koniecznego, rektora krakowskiej ASP. Myślę, mam nawet pewność, że Zygmunt Greń może spokojnie odpuścić sztukę Stanisława Tyma pt. "Rozmowy przy wycinaniu lasu", gdyż nie jest to żadna sztuka tylko długi, długi felieton rozpisany na głosy. Kilku drwali - Zyzol, Macuga, Dunpol, Bimber; jeden Siekierowy, jeden Gajowy, jeden reporter - amant, jedna dama - anioł Ethalia, z którą prześpią się wszyscy prawdziwi mężczyźni z lasu i aż trzech ekspertów. Mówią sobie o tym i o owym, a mówią - przyznać trzeba - śmiesznie, co salę cieszy. Ilekroć kpimy z obowiązującej tu i ówdzie polskiej głupoty, tylekroć świadkowie takiej groteski bywają usatysfakcjonowani, choć niejeden z nas często, w powszednim dniu, pomnaża nonsensy. Tekst Stanisława Tyma wielokrotnie jest dowcipny i inteligentny, ale "Rozmowy przy wycinaniu lasu" sławy Staremu Teatrowi przynieść nie mogą. Nie z winy aktorów, bo ci - zwłaszcza Bolesław Smela - wyszli z tej zabawy z honorem.
Należę do pokolenia, które jeszcze zapamiętało, że do teatru należy chadzać w ciemnym garniturze i koniecznie w krawacie, jeśli muszek brakuje w Domach Towarowych "Centrum". Tym bardziej z namaszczeniem i godnością wstępuję na widownię sceny wielkiej, uznanej. Takiej, która dostarcza przeżyć głębokich, niezapomnianych. I oto w Teatrze im. Heleny Modrzejewskiej nieoczekiwanie spotyka mnie rozczarowanie. Ni stąd ni zowąd - po Adamie Mickiewiczu, Fiodorze Dostojewskim, Stanisławie Wyspiańskim - Stanisław Tym! To chyba nieporozumienie, choć w życiu wszystko jest możliwe, bo akurat stupiętnastoletnia mieszkanka Chile - jak doniosła PAP - wychodzi po raz dwudziesty pierwszy za mąż i przechwala się, że narzeczony nie przekroczył jeszcze setki. Na pewno - o ile znam kobiety - o stuletnim adoratorze mówiłaby: staruszek.
Nie wypada mieć pretensji do Stanisława Tyma za tę komedyjkę, więc do kogo? Może do nikogo, może to ja niepotrzebnie grymaszę, przywykły do legendy o wspaniałości Starego Teatru? Niech więc dyrektor Jan Paweł Gawlik wybaczy tę nadgorliwość. Nie wpadałbym w panikę, gdyby taki repertuar zaoferował mi inny, mniej znany teatr. No, ale Stary Teatr?
Tak sobie myślę i mimo woli przypomina mi się Ewa Demarczyk. Ileż to dam śpiewa w Polsce, a Ewa Demarczyk pozostaje niepowtarzalną artystką. Tajemnica trwałego sukcesu pieśniarki tkwi nie tylko w jej talencie. Ewa Demarczyk - choć ten i ów reżyser czy kompozytor pomawiał ją o kaprysy bądź dziwactwa - nigdy nie dała się zwabić lichą, pospolitą ofertą. Nie rozpowszechniała płyt wielu, bo uważała, że "Polskie Nagrania" zniekształcają jej głos. Kłóciła się z Polskim Radiem, by nie nadawano jej starych taśm przed "Gimnastyką Poranną". Lekceważyła propozycję Telewizji Polskiej, kiedy nie miała nowych piosenek. Nawet gdy brakowało pieniędzy, wolała je pożyczyć, niż łatwo zarobić w jakiejś "Estradzie". Trudno się więc dziwić, że słyszymy tylko wybitną Ewę Demarczyk!
Niech będę wyklęty, ale Stary Teatr wystawiając Stanisława Tyma na dużej scenie - pragnie chyba wykonać zadania ekonomiczne roku 1975, tak samo jak musi je wykonać Gminna Spółdzielnia w Myślenicach. To zbyt wielkie ryzyko. Nigdy by do tego nie doszło, gdyby żył nieodżałowany Konrad Swinarski. To "Hamlet" miał być tą nową premierą i żal że nie jest. Natomiast felietony można i należy odczytywać w kabaretach.