Artykuły

O człowieku

XI Ogólnopolski Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych w Łodzi podsumowuje Tomasz Glomb w Tyglu Kultury.

Festiwal Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych organizowany przez Teatr Powszechny w Łodzi rozpoczyna się w pierwszej dekadzie stycznia, a kończy... po dwóch miesiącach. Jego wydarzenia nie rozgrywają się jednak codziennie, a co tydzień, w weekendy. Taki system nosi nazwę austriackiego - tak przynajmniej twierdzi dyrektor artystyczna Festiwalu Ewa Pilawska.

Impreza, o której mowa, jest tak zorganizowana, by przedstawienia obejrzało jak najwięcej widzów. Ceny biletów na niektóre spektakle są, co prawda, niebagatelne, ale dyrekcja i pracownicy Teatru Powszechnego umożliwiają wstęp i mniej zamożnym miłośnikom teatru, oferując tanie wejściówki na wolne miejsca, dostawiając krzesła, a nawet zezwalając na stanie w przejściach. Festiwal skierowany jest przede wszystkim do publiczności i przez wiele lat odbywał się jako Festiwal Sztuk Przyjemnych. W roku 2003 dodano do nazwy określenie "i Nieprzyjemnych". Nie dlatego, by odstręczyć publiczność, ale by nadać szerszego, a nie tylko komediowego, wymiaru festiwalowej rzeczywistości. W jedenastej edycji Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych ambicją Ewy Pilawskiej była prezentacja sztuk oscylujących wokół kondycji człowieka, spektakli, w których przynależna każdemu (?) potrzeba bycia jasnym, czystym, lepszym zderzona zostaje z przeszkadzającym temu otoczeniem. Konflikt ducha i materii.

Wymyka się temu schematowi spektakl zamykający festiwal, pokazywany poza konkursem: Zapasiewiczgra Becketta z warszawskiego Teatru Powszechnego. Najwybitniejszy polski znawca twórczości Samuela Becketta, Antoni Libera, zestawił ze sobą trzy jednoaktówki: "Katastrofę", "Impromptu Ohio" i "Ostatnią taśmę Krappa", a w głównych rolach obsadził Zbigniewa Zapasiewicza, czcząc w ten sposób jubileusz 50-lecia jego pracy artystycznej i 70. urodziny. Powstało w ten sposób przedstawienie naświetlające Człowieka-Artystę z różnych stron. W "Katastrofie" Zapasiewicz kreuje postać człowieka uprzedmiotowionego, pozbawionego jakiejkolwiek siły sprawczej, a przede wszystkim możliwości wyboru, który w finalnym, niespodziewanym geście drobnego uniesienia głowy pokazuje, że jednak drzemią w nim okruchy człowieczeństwa, chociaż twarz aktora jest martwa, bez żadnego wyrazu.

W "Impromptu Ohio" Zapasiewicz odgrywa postać sędziwego Czytającego, który beznamiętnie kreuje z księgi smutną opowieść. Równie leciwy Słuchający, bez słowa, gestem dłoni jedynie, poprawia go, korygując zresztą głównie sposób pauzowania. Bliźniacze podobieństwo obu postaci pozwala domniemywać, że mamy do czynienia z jednym człowiekiem-twórcą, podporządkowanym wewnętrznemu cenzorowi - sumieniu. Krapp z "Ostatniej taśmy" jest artystą najbardziej wprost. Jest pisarzem, który nie znalazł sposobu na własną twórczość. Sam uważa, że to pokusy przeszłego życia zewnętrznego (ich personifikacją jest kobieta) nie pozwoliły mu stać się wspaniałym pisarzem. Bohater zatraca się w odsłuchiwaniu taśm magnetofonowych z zapisami własnych słów sprzed lat, usiłując odnaleźć autentyczność, prawdę o sobie samym. Zapasiewicz i Libera stworzyli przedstawienie, którego poszczególne partie (luźno przecież powiązane) mogą rozgrywać się zawsze i wszędzie, a które - jeśli pozostać w obrębie myśli Becketta - rozgrywają się nieopodal kresu.

Zdawać by się mogło, że tak mocno przywiązany do tradycji Gustaw Holoubek, reżyserując "Króla Edypa" Sofoklesa, również będzie się starał ustanowić Wieczne Teraz. Nic bardziej mylnego. Przedstawienie z warszawskiego teatru Ateneum to przedziwne pomieszanie tradycji ze współczesnością, przyprawione - pomimo plejady pierwszej jasności gwiazd scen polskich (Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Tadeusz Borowski, Grzegorz Damięcki, Piotr Fronczewski, Krzysztof Gosztyła, Jerzy Kamas, Jan Kociniak, Marian Kociniak, Jerzy Trela) - znikomą ilością wybitnych kreacji aktorskich. Niemal pusta scena (scenografia autorstwa Marcina Stajewskiego) nawiązuje wprost do tradycji antycznych. Ta pustka podkreśla zarazem dramat ludzki, przekazywany przez aktorów. Niestety cechą charakterystyczną wszystkich kreacji w tym przedstawieniu był podniesiony głos, co miało prawdopodobnie nawiązywać do antycznego wykonawstwa. Szczególnie rozczarował mnie Fronczewski, który na scenie wykorzystuje nadmiernie nie tyle podniesiony głos, co krzyk, by ukazać rzekomą popędliwość tytułowego bohatera. Edyp staje się przez to - na przekór przypisanemu mu rysowi tragicznemu - postacią jednowymiarową, więcej - karykaturalną i prowadzoną jednostajnie, nierozwijającą się. Chociaż po finalnym oślepieniu Edyp przestaje być karykaturalny, to jednak w dalszym ciągu rysowany jest bardzo grubą kreską. Najpełniejszą gamę uczuć zaprezentowało dwoje aktorów: Budzisz-Krzyżanowska (Jokasta) i Marian Kociniak (epizodyczna rola Sługi). Budzisz-Krzyżanowskiej zarzucano, że zbudowała postać według wzorów z teatru dziewiętnastowiecznego (nadekspresja gestów), ale takie nadużycie dostrzegłem tylko w jednej scenie, i jakkolwiek wydało mi się śmieszne, to poza tym uchybieniem jej kreację uważam za wyśmienitą.

Ciekawe i udane artystycznie okazało się rozwiązanie kwestii chóru. Jego partie, odtwarzane z płyty, to połączenie recytacji Gustawa Holoubka i melorecytacji oraz śpiewu Chóru Filharmonii Narodowej. Komentarzom, jakimi w istocie są kwestie chóru, nadało to dostojną, majestatyczną rangę, a jednocześnie przez uwspółcześniony język całkiem udanie pozwala odnosić je do doświadczeń nam bliższych.

Jest to całkiem nowy "Król Edyp". Autor adaptacji, Marcin Sosnowski, skompilował wiele przekładów Edypa, a w trzech miejscach sam dopisał tekst. Nie wszędzie szczęśliwie. Największe kontrowersje dotyczą stosunku Edypa do Kreona (Trela). Według Sosnowskiego Kreon rzeczywiście spiskował przeciwko swemu szwagrowi, chcąc go usunąć z tronu. Władca Teb doskonale o tym wiedział, a mimo to wysłał zamachowca do Delf po niezwykle istotną nie tylko dla miasta, ale i dla siebie, wyrocznię. Wprowadzone dwie sceny: spisek Kreona z wróżbitą Tyrezjaszem (Gosztyła) oraz rozmowa Edypa z Szefem Policji (postać dopisana przez Sosnowskiego, grana przez Borowskiego) przenoszą klasyczny dramat Sofoklesa w realia znane z ekranów telewizyjnych czy codziennych gazet. W tym kontekście nieszczęsny los człowieka, który nie jest w stanie, cokolwiek by zrobił, przeciwstawić się przeznaczeniu, zmienia się w zapis dramatu kogoś dzierżącego władzę, decydenta.

Inny kanoniczny na gruncie polskim dramat - "Wyzwolenie" Stanisława Wyspiańskiego - przedstawił Teatr Współczesny ze Szczecina. Jest to sztuka, która zasługuje na dogłębną analizę, poprzedzoną dwu-, trzykrotnym jej obejrzeniem. Reżyser Anna Augustynowicz, wytrawna tropicielka "bohaterów codzienności" (to jej własne określenie), chcąc zobaczyć, jak idee i poszukiwania Konrada funkcjonują dzisiaj, w wolnym kraju, z jednej strony odkrywa w tym tekście dramat egzystencjalny, z drugiej - pokazuje zależności między sztuką a życiem, choć wydaje się, że "Wyzwolenie" posługuje się - jeśli nie jedynie, to głównie - warstwą metateatralną, po trzecie wreszcie - wyposaża swój spektakl w ogromne bogactwo symboli i odniesień do tradycji kulturowej, zderzając je z kostiumami, rekwizytami i zachowaniami charakterystycznymi dla naszej epoki. Na dodatek Augustynowicz nie podsuwa rozwiązania Konradowskich problemów. Skomplikowanie, zarówno formalne jak i myślowe, tego spektaklu znalazło niewielu zwolenników na widowni teatru.

Nie mniej skomplikowane (zarówno formalnie, jak i myślowo - ale w inny sposób), przedstawienie Starego Teatru z Krakowa "Niewina" Dei Loher głosami publiczności zostało uznane za najlepszy spektakl Festiwalu. Zgadzam się z tą opinią.

Wśród bohaterów "Niewiny" jest Ella, "starzejąca się filozofka" (Urszula Kiebzak), która choć - jak sama twierdzi - przestała wierzyć w filozofię (ale także w naukę, w gospodarkę, w politykę...), w swoich monologach głosi teorię niemożności ogarnięcia świata jako całości i konieczności docierania do zrozumienia rzeczywistości przez analizę jej fragmentów. Ta teoria odnosi się również do konstrukcji dramatu, który zbudowany jest z kilku pozornie niezwiązanych ze sobą wątków, niepoddających się zresztą fabularnemu porządkowi, a jednak czytelnych. Loher łamie przyzwyczajenia widza, żongluje różnymi konwencjami. Reżyser Paweł Miśkiewicz podąża tym samym tropem, dorzucając między innymi kilka konwencji telewizyjnych. Zresztą pierwsze słowa didaskaliów (reżyser z ostatniego rzędu na widowni czyta je przez mikrofon) głoszą: "Sztuczne jest piękne".

A jednak te strzępy historii dwóch nielegalnych czarnych imigrantów (Zbigniew W. Kaleta i Jan Peszek - zgodnie z zaleceniami autorki "biali murzyni"); niewidomej tancerki go-go (Ewa Kaim); Pani Habersatt (znakomita Magda Jarosz), która czuje się matką różnych przestępców i błaga ludzi o przebaczenie; nieszczęśliwej w stadle rodzinnym Róży (Iwona Budner); jej zaborczej matki (Iwona Bielska) i innych "zwyczajnych" ludzi - układają się w opowieść najbardziej na tym festiwalu metaforyczną. Opowieść o nieprzewidywalności ludzkiego losu, poczuciu odpowiedzialności, potrzebie bliskości... podkreśloną powiewem śmierci. A formalnie dekonstrukcja scenicznej rzeczywistości wspaniale przekłada się na fragmentaryczność postrzeganego przez nas świata.

"Dialogi o zwierzętach" [na zdjęciu] Aleksandra Żelezcowa, przywiezione przez Teatr Jeleniogórski (reżyseria - Paweł Rekowski), też nie tworzą ciągu fabularnego. Jest to zbiór mniej lub bardziej dramatycznych, absurdalnych albo prawie "normalnych" opowiastek, luźno i pretekstowo powiązanych miejscem, w którym się rozgrywają. Wielu z tych anegdot towarzyszy wątek zwierząt, a właściwie - zezwierzęcenia ludzi. Niekoniecznie w pejoratywnym znaczeniu.

W tym przedstawieniu absurd i groteska mieszają się z dramatem: usilnie potrzebująca pieniędzy kobieta, uciekinierka z Groźnego (Krystyna Dmochowska), stara się sprzedać mówiącą papugę, która milczy po traumie bombardowania (głowa Iwony Lach w klatce); dyskusja małżonków szykujących się do wyjazdu za granicę: czy lepiej będzie pozostawić psa (w tej roli - znakomicie oddający ufność w oczach Piotr Konieczyński) na śmietniku ("Każdy śmietnik ma już do wyżywienia co najmniej jedną gębę"), czy może bardziej humanitarnie będzie go - eufemistycznie mówiąc - uśpić (aluzja do dyskusji o eutanazji). W parze ze zmiennością sytuacji i postaci idzie prosta, ale niezwykle pomysłowa, wielofunkcyjna scenografia Magdaleny Gajewskiej: drzwi zamieniają się w regał, ze ściany wyłaniają się krzesło i stolik albo kanapa. W przedstawieniu jest niezliczona ilość smaczków i pomysłów. Ten błyskotliwy, zajmujący i przejmujący spektakl, nagrodzony został przez Lożę Przyjaciół Teatru Powszechnego - grono sponsorów wspierających tę instytucję.

Zupełnie inaczej kwestię scenografii potraktowała Monika Jaworowska w "Samobójcy" Nikołaja Erdmana (Teatr Dramatyczny z Warszawy). Na scenie znalazły się w pełni umeblowane trzy jednopokojowe mieszkania (ale bez ścian), w tle: blok z zapewne identycznymi mieszkaniami. Scenograficzny tiok. Tytułowy bohater - Siemion Podsiekalnikow (Sławomir Grzymkowski) - jest sfrustrowanym bezrobotnym. W splocie groteskowych przypadków dociera do opinii publicznej, że chce on skończyć ze sobą i wtedy okazuje się, że niemal wszyscy są zwierzętami. W znaczeniu pejoratywnym. Jego zamiar jest aprobowany, bowiem swoją śmiercią ma on przemówić w imieniu Społeczeństwa, reprezentowanego tu przez Inteligenta (Wojciech Wysocki), Profesora (Maciej Szary) i Pisarza (Krzysztof Bauman). Idealną świnią okazuje się sąsiad Kałabuszkin (Piotr Bajor).

Sowiecki "półkownik" (powstały w 1928, oficjalnie wydany w 1987) w inscenizacji Marka Fiedora jest na wskroś współczesny. "Samobójca" Fiedora to groteska psychologiczno-publicystyczna, w której tragizm postaci tytułowej schodzi na daleki plan, a na pierwszy wysuwa się bezkompromisowość zbiorowości. Jedyną postacią pozytywną, pełną wewnętrznego dobra i wewnętrznej siły, jest tu żona Podsiekalnikowa, Maria (doskonała, nagrodzona przez publiczność rola łódzkiej aktorki Gabrieli Muskały), mająca na utrzymaniu jego i matkę.

"Skrzyneczka bez pudła" jest połączeniem kryminału, komedii i romansu, opartym na opowiadaniu Wiesława Dymnego, które dla potrzeb częstochowskiego Teatru im. Adama Mickiewicza zaadaptował Andrzej Sadowski. Ten spektakl dotyka kwestii zabójstwa i wielokrotnych gwałtów. Rozumiem, że bawić się można wszystkim, ale we mnie ta sztuka wywołuje niesmak. Nawet jeśli przyjąć, że reżyserskim celem było obnażenie praw panujących "na prowincji", gdzie szacunek zdobywa się przemocą, gdzie ojcowie pastwią się nad (nie swoimi) synami, gdzie motorem wielu działań jest alkohol - to odnoszę wrażenie, że Sadowski te i inne poważne problemy traktuje ze swoistą sympatią.

Teatr Narodowy z Warszawy wystawił "Narty Ojca Świętego" (reżyseria - Piotr Cieplak). Jest to debiut sceniczny Jerzego Pilcha, który rozwinął wątek z powieści Miasto Utrapienia. Do pewnego miasteczka, w którym w latach młodości zatrzymał się Karol Wojtyła, by w okolicy pojeździć na nartach, dociera wiadomość, że Jan Paweł II zamierza - po przejściu na emeryturę - osiedlić się właśnie tutaj. Miasteczkowe elity dyskutują, jak ten fakt wykorzystać merkantylnie, obawiając się równocześnie, że diametralnie zmieni to ich życie (bo przecież pod bokiem Papieża nie będzie można spożywać alkoholu czy zdradzać małżonków). Pilch, z właściwą sobie podszytą ironią przenikliwością, nakreślił obraz społeczeństwa, w którym zapomina się o wartościach chrześcijańskich, a Papieża traktuje jak wybawcę od wszelkich trosk, zniekształcając jego słowa i nie słuchając jego nauk. Nie jest to sztuka o Papieżu, tylko o ludziach i ich postawach moralnych. Pozostaje aktualna także teraz, w obliczu śmierci Jana Pawła II, bo czy naprawdę chcemy postawić Mu pomnik czy nazwać park lub lotnisko Jego imieniem, by nie zapominać o tym, czego nas Papież uczył?

Pilch nie jest dramaturgiem, a i Cieplakowi mimo skreśleń i przestawień tekstu nie udało się stworzyć dramatu. "Narty..." nie są zbudowane z dialogów, a z bardzo długich monologów, konflikt został zarysowany w sposób epicki, postacie się nie rozwijają (a jeśli się zmieniają, to pod wpływem słów), punktowe napięcie sceniczne jest najsilniejsze w scenie wprowadzającej oraz w finałowej (stylizowany na monolog bohatera romantycznego błyskotliwy felieton - historia pontyfikatu Jana Pawła II, komentowana niczym relacja z meczu piłkarskiego: znakomity Władysław Kowalski, balansując na krześle, krzyczy w uniesieniu, że Papież pokonywał wszystkich - Ruskich, Niemców, Brazylijczyków, i że my - przyzwyczajeni do tego, iż zwycięża kolejne potyczki - przestaliśmy mu kibicować). Szkoda, że z tego materiału - ważnego, aktualnego, zabawnego i gorzkiego zarazem - nie powstał odpowiednik "Wesela", choć niektórzy przyrównywali "Narty Ojca Świętego" do tego arcydramatu.

Andrzej Saramonowicz, autor scenariuszy seriali telewizyjnych, takich jak "Posterunek 13" czy "Tata, a Marcin powiedział...", specjalnie dla aktorów warszawskiego Teatru Montownia napisał w 2001 komedię "Testosteron". W łódzkim Teatrze Powszechnym, wyreżyserował ją Norbert Rakowski.

Po mniej więcej dwudziestu pięciu minutach tęgo spektaklu widz zaczyna rozumieć, dlaczego w sali gimnastycznej (pomysłowa scenografia Wojciecha Stefaniaka) znajdują się sami mężczyźni. Miało się tu odbyć wesele, ale panna młoda - w ramach akcji auto-promocyjnej (jest piosenkarką muzyki pop) - zamiast sakramentalnego "Tak" wypowiedziała słowa "Ja kocham innego", co ma dopomóc w wylansowaniu jej nowej płyty o takim właśnie tytule. Do sali weselnej przybywa załamany narzeczony wraz z ojcem, bratem, przyjacielem i ochroniarzem oraz domniemanym konkurentem. Wita wszystkich kelner. Siedmiu panów rozpoczyna dywagacje na temat kobiet. Interesuje ich nie tylko wiarołomstwo i przewrotność przedstawicielek płci przeciwnej, ale także motywy ich postępowania, a przede wszystkim stosunek do seksu. Według nich kobiety godzą się na seks, by polepszyć swój status, natomiast mężczyźni, nawet jeśli nieświadomie, to dążą do zaspokojenia instynktu rozrodczego, chcąc przedłużyć gatunek. Co więcej - mężczyźni wszystkie (sic!) konflikty wywołali, wywołują i wywoływać będą, by zaimponować kobietom. A winien temu hormon - testosteron.

Publicystycznie brzmiący, przywołujący na poparcie prezentowanych w nim tez zoologiczne analogie, porządnie zagrany i wyreżyserowany spektakl podobał się publiczności, która raz po raz wybuchała śmiechem. Zgodnie zresztą z intencją autora, który powiedział: "Napisałem "Testosteron", by sprawić ludziom przyjemność (...) Nie czuję, by dramatopisanie było posłannictwem".

Czy z przedstawień 11. Ogólnopolskiego Festiwalu Sztuk Przyjemnych i Nieprzyjemnych wyłania się wyraźny, wspólny obraz? Czy są one w jakiś sposób reprezentatywne dla polskiego teatru? Kwestia jest dyskusyjna. Jeśli trzymać się kryterium, według którego dyrektor Pilawska dobierała spektakle, to rzeczywiście mówiły one o człowieku. Najczęściej - dzisiejszym. O jego rozterkach, uwarunkowaniach, obciążeniach, cechach, marzeniach, dążeniach... Ale nie zawsze były to przedstawienia o najwyższym poziomie artystycznym, choć przecież nawet "Skrzyneczki bez pudła" nie nazwałbym dziełem skrajnie nieudanym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji