Kiks w średnich rejestrach
Jestem głęboko przekonany, że "kiks" ów nastąpił właśnie w "rejestrach średnich" czyli na przecięciu spław wielkich, narodowych i najzwyklej, po ludzku, normalnych. Jest "Warszawianka" Wyspiańskiego pieśnią, chorałem nawet, nie tylko dlatego, że leitmotivem przeplata się utwór Casimira Delane'a spolszczony przez Karola Sienkiewicza - "Oto dziś dzień krwi i chwały ..."
Ale jest ta sztuka również narodowym melodramatem. Rzecz - określa to autor dokładnie - dzieje się 25 lutego 1831 roku, w trzecim dniu bitwy pod Grochowem. Do salonu w podwarszawskim dworku, gdzie zgromadził Wyspiański postacie historyczne, wodzów listopadowego powstania, ale także ludzi zwykłych, dobiegają salwy spod Olszynki. Sprawa między wychowaną w duchu patriotycznym i romantycznym Marią, a Józiem Rudzkim, staje się ważniejsza, przytłacza narodową klęskę, spory kompetencyjne i ambicje przywódców.
Nie mam pretensji do reżysera o "górne C", o próby nadania szerszego wymiaru, a nawet uwznioślenie.
Wątpliwości budzi natomiast interpretacja tekstu, czyli słowo. Postacie sceniczne nie rozmawiają ze sobą, nie prowadzą dialogu, ale zwrócone do się bokiem lub tyłem recytują, a niekiedy nawet deklamują. Bez jakiegokolwiek kontaktu z partnerem opowiadają swoje kwestie. Dlatego nie mam pretensji do wykonawców. Robili, co kazał reżyser, a że robili to bez przekonania, wbrew - podejrzewam - samym sobie, dziwić się trudno. To monologowanie kłóciło się bowiem nie tylko z logiką scenicznych działań, ale i zdrowym rozsądkiem. Nie będę zatem wystawiał "cenzurek", odnotuję tylko, że w przedstawieniu brali udział: Ferdynand Matysik, Jerzy Fornal, Robert Klenner, Andrzej Wilk, Ewa Kamas, Anna Koławska, Elżbieta Czaplińska-Mrozek, Cezary Harasimowicz (Studium Aktorskie), Bogusław Danielewski, Jerzy Racina, Tadeusz Skorulski. Andrzej Hrydzewicz, Albert Narkiewicz. Łamiąc tę zasadę napiszę jednak, że w roli Pani Domu wystąpiła Iga Mayr, która potrafi znakomicie milczeć, a tym milczeniem sugestywnie istnieć na scenie. Zresztą milczące role od czasów Solskiego-Wiarusa mają w "Warszawiance" wspaniałe tradycje.
Można przypuszczać, że ta reżyserska koncepcja Piotra Paradowskiego wyrosła z próby skojarzenia "Warszawianki" z tragedią starogrecką. Tylko że z jednej strony materiał okazał się oporny, a z drugiej i w zaraniu teatru, wówczas gdy wyrastał on dopiero z pieśni bohaterowie rozmawiali jednak, zrazu z chórem, potem także między sobą. Nie wspomnę nawet o tym, że owe próby uwznioślenia, nadania szerszego, symbolicznego wymiaru czasem palą na panewce.
Cóż rzec na zakończenie? Przedstawienie trwa niespełna godzinę, a przecież nie potrafi utrzymać w napięciu uwagi widza. Zginęła mi gdzieś na przykład, ważna kwestia "Dziś Francja piosnkę nam przesyła...". Z kwestii tej przed laty wywiedziono we Wrocławiu całe przedstawienie. Pomysł był niewątpliwie trudny do scenicznego usprawiedliwienia, może ryzykowny, a nawet naciągany, ale spektakl - o ile pamiętam - był żywy, jakieś tam struny w nas poruszał. Przedstawienie Piotra Paradowskiego po prostu nie budzi ani entuzjazmu, ani sprzeciwu. Po prostu odbyła się kolejna premiera.