Artykuły

"Kleks" z podtekstem (z morałem?)

Pan Kleks w Teatrze Narodowym? Dla obserwatora naszego bujnego życia teatralnego jest to wydarzenie o wiele bardziej niezwykłe, niż niecodzienność samej "Niezwykłej przygody pana Kleksa" Jana Brzechwy. No bo jak? Otwarcie sezonu sceny narodowej sztuką dla dzieci? Czyżby kpina? I to z czyjej strony - Dejmka, artysty wiecznie niespokojnego, stale wybiegającego naprzód, opanowanego do tego stopnia potrzebą mówienia o współczesności, że wszystko co bierze w ręce - od "Żywota Józefa" po "Barbarę Radziwiłłównę" i "Noc listopadową" - jest dla niego tylko punktem wyjścia do odkrywania zmiennego oblicza świata, pokazywania ukrytych den dzieła i poszukiwania jego aktualnego wyrazu?

Nie zawierzając sobie i swoim na ten temat domysłom, poszedłem na spektakl z dwoma młodymi (10 i 12 lat) ekspertami. Okazuje się, że nie byłem jedyny. Większość premierowych gości przyszła z ekspertami w różnym wieku. Moi młodzi przyjaciele - Alek i Janek - nie byli zaskoczeni przygodami pana Kleksa; niemylnie odkrywali niesfornego Alojzego Bąbla pod różnymi, zmiennymi wcieleniami, w jakich ukrywał się przed nami twór profesora Kleksa. Nie wspomnę już, że to oni mnie uspakajali co do losów i roli Fryzjera Filipa, wiedząc (czy odgadując?) kto się w istocie ukrywa za tą postacią. Zresztą ten brak rozeznania w twórczości Brzechwy nie przeszkadzał mi na ogół. O wiele bardziej - pewne pomieszanie wątków i faktury, dowcipy literackie, o których nie wiedziałem dla kogo są przeznaczone, a które młodych nie interesowały, nas zaś nie chwytały i teatralnie się nie sprawdzały (np. wielki konkurs Bajdotów). Zdezorientowany do reszty, zapytałem moich obu młodych przyjaciół (każdego zresztą z osobna), kto im się najbardziej podobał. Odpowiedzieli bez wahania, że Adaś Niezgódka, ów młodzieżowy bohater pozytywny, często zniecierpliwiony (jak moi obaj chłopcy) brakiem inteligencji swojego mistrza i nauczyciela, ślepotą i gapiostwem starszych, czego wynikiem były niepohamowane harce Alojzego Bąbla.

Żałuję, że ani Alek, ani Janek nie mogą spisać swoich wrażeń z przedstawienia. Byłoby to nie tylko interesujące, ale pozwoliłoby może wysnuć jakiś wniosek ogólny, znaleźć szerszy sens moralny, pojemniejszy od tego, co uderza nas, starszych, szukających odpowiedzi na pytanie: co chciał Dejmek powiedzieć właśnie nam, owym 105-latkom, zapraszając nas na to widowisko, adresując je w jakiejś mierze również do nas.

Wracam uparcie do moich chłopców, bo nie zauważyłem żeby ich urzekła np. Bajdocja i wszystko co się tam działo. Nie wyczułem u nich najmniejszego wstrząsu na widok Patentonii, gdy teatr pokazał maszynerię, zdolną mechanicznie mierzyć uznanie, zachwyt. Odniosłem wrażenie, że ci młodzi ludzie, nawet ci 10-letni, nie łatwo dają się wytrącić z równowagi nowościami technicznymi. Są widocznie zblazowani. Od małego zżyci z pewnymi zjawiskami technicznymi, są dziś o wiele bardziej zaskakiwani widokiem zwykłego konia czy Kaczki-Dziwaczki, niż rakiety bądź batyskafu, zanurzającego się w głębiach oceanu. Znają oni te głębie z opisów i z filmów oświatowych lepiej, o wiele bardziej dokładnie, niż zdolna to jest wyrazić najbujniejsza nawet wyobraźnia malarska.

Wspominam o tych sprawach, bo one właśnie są dla mnie najbardziej sporne w przedstawieniu: właśnie owa próba ujarzmienia wyobraźni dziecięcej gotowymi widokami nieznanego, tajemniczego. Scenograf określając nieznane i tajemnicze dno oceanu pozbawił młodzieżową widownię tajemniczości przygody. Myślę, że dzisiejsi widzowie wrócą w przyszłości do tych wspomnień, gdy będą konfrontować je z obrazami czy widokami, dostarczonymi im przez telewizję, lub film popularno-naukowy.

Te zastrzeżenia potwierdza inne spostrzeżenie: dzieci siedzą na przedstawieniu urzeczone nie tyle żywym, bez mała dotykalnym obrazem, ile raczej faktem, że statek płynie po scenie, że ludzie szamocą się z burzą, nawałnicą i wichrami, słowem, że biorą udział w wielkiej przygodzie. W przyszłości wrócą z pewnością i do tego widoku, do obrazu, który teatr zorganizował, by takie wrażenia wywołać. I nikomu nie przyjdzie na myśl konfrontować tego z rzeczywistością, bo to był teatr. Będą tylko długo zadawali sobie pytanie: jak też ten pan Dejmek to zrobił?

Nie chcę dalej zastępować moich dwu małych przyjaciół-ekspertów. Starałem się możliwie uczciwie zreferować ich wrażenia, jeśli chodzi o teatr. Myślę, że podobało im się wielkie rendez-vous znanych postaci Brzechwy, ta rewia, w której Stalowy Jeż stanął obok Tomka Dropsa, Adama Soczewki i Rycerza Szaławiły. Sądzę jednak, że odczuli brak innych - Kaczki-Dziwaczki, Kokoszki-Smakoszki, Gąsienicy - postaci niepowtarzalnych, oryginalnych, dowcipnych i zabawnych o wiele bardziej od Korsarza Palemona czy smętnego Rycerza Szaławiły. Mowa - podkreślam to z naciskiem - o postaciach Brzechwy, nie zaś o wykonawcach. Bo na scenie właśnie np. Bartosik jako Palemon był jedną z postaci najzabawniejszych, utrzymanych w wymiarach bohatera z kraju baśni.

Te braki, a raczej nienasycenie, odnoszą się już do warstwy literackiej scenariusza. Przecie zabawne jest u Brzechwy zestawienie dziwnych stworków z sympatycznymi ludźmi, Gąsienicy z Tomkiem Dropsem, lub Adasiem Niezgódką. Nie odczuliśmy natomiast żadnych więzów między Palemonem i Szaławiłą z jednej strony a np. Tomkiem, bądź panem Kleksem. I to się odbiło na kształcie teatralnym; Dejmek musiał pozszywać różne wątki, sztucznie włączać postacie sobie obce. Tej sztuczności nie dało się ukryć.

Spostrzegam się, że zaczynam oceniać spektakl ze stanowiska swojego. No cóż? Jeżeli reżyser zaadresował spektakl również i do nas - szukajmy dalej. Co nam z Kleksa? Jakie nauki można z niego wyciągnąć? Nie chcę być ani złośliwy, ani masochistyczny. Podejrzewam jednak, że Dejmek zaadresował swój ostatni spektakl do tych, którzy nieustannie oczekują od niego wydarzeń na miarę epoki, kiedy wielki jest naprawdę każdy dzień. Chciał swoim Panem Kleksem przypomnieć, że życie nasze składa się nie z samych wydarzeń, nie z samych wielkich zwycięstw w walce o... Że jest bujne w swojej codzienności. Że wiedza otwiera możliwości, które mogą uczynić świat piękniejszym, lepszym.

Gdyby pozwolić sobie na dalsze fantazjowanie, nie trudno dośpiewać opinie na temat Alojzego Bąbla, owego tworu profesora Kleksa, który mógłby służyć człowiekowi, gdyby jego twórca nie opuścił go w pół drogi, gdyby nie zapomniał o dolaniu mieszanki "P plus P". Że słowem wiele naszych urządzeń mogłoby funkcjonować inaczej, lepiej, przyjaźniej, gdyby nie brak uwagi, gapiostwo, brak kompetencji, urzekanie się tanimi efektami. Albo też gdyby słuchać czasem, co ma do powiedzenia Adaś Niezgódka, chłopak wcale łebski.

Są to prawdy proste, naiwne nawet. Ale taka kwalifikacja nie odbiera im walorów. W innym wymiarze są to założenia prakseologii, czyli nauki o dobrej robocie. I to właśnie w pewnym sensie nie tyle usprawiedliwia, co tłumaczy sens wystawienia na otwarcie sezonu naszej pierwszej sceny "Niezwykłej przygody pana Kleksa". Oczywiście gdyby nie wystarczył inny cel, przyświecający Dejmkowi. Mianowicie, że pora przecież wprowadzić na widownię nowych widzów, nowych nie tyle w sensie przekroju społecznego, ile raczej w sensie pokolenia, w sensie chronologicznym. Pora rozpocząć jego edukację artystyczna bez tradycyjnego upupiania pedagogicznego lukrowanymi morałami. A i ten prosty i wyraźny cel ma również swój podtekst wcale nie banalny. Adaś Niezgódka jest inteligentny i sprytny; rokuje duże nadzieje.

Spektakl "Niezwykłej przygody pana Kleksa" jest niejednolity. Nie tylko dlatego, że jest przeznaczony dla widza od lat 5 do 105. Jest niejednolity przede wszystkim scenograficznie. Każdy obraz wydaje się z innej trochę opery. Ale ponieważ Brzechwa żyje w pamięci swoich dzisiejszych czytelników nierozłączny z ilustracjami Szancera - trudno się dziwić, że teatr nie próbował przełamać tradycji. Nagiął się do niej również w obsadzie aktorskiej. Aktorzy zostali dobrani na zasadzie najbliższego podobieństwa do postaci, określonych przez Szancera. Wynikały z tego kompromisy nie zawsze estetycznie usprawiedliwione. Wydaje się jednak, że dzieci to nie raziło. A ostatecznie ich głos jest w tym wypadku najważniejszy.

Zabawną i dowcipną ilustrację muzyczną skomponował Stefan Kisielewski. Jak słyszałem, czytelnicy "Świerszczyka" zażądali już, by pismo zamieściło partyturę piosenek, granych i śpiewanych na przedstawieniu Kleksa. Co też ten Dejmek za burzę wywołał...

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji