Artykuły

Figle, figle, panie Jarzyna

"Co z ciała w ciało zdrój życia wprowa­dza...". Taki właśnie wedle Gucia ze "Ślu­bów panieńskich" jest magnetyzm, czy­li korespondencja ciał-dusz. Spektakl w warszawskich "Rozmaitościach" o tym, jak działa magnetyzm, zaczyna się niemal "po Boże­mu". Ale to pozór.

Od razu aktorzy grają z pewnym nadmia­rem: z niejaką emfazą podają "ł" przedniojęzykowozębowe tudzież średniówkę, z widocznym przesadnym sta­raniem siadają na skraju krze­sła i dialogują w pozie "trzy czwarte" do widowni. Mimo to można ulec wrażeniu, iż Grze­gorz Jarzyna - tym razem ukrywający się pod nazwi­skiem Sylwii Torsh - zaska­kuje wszystkich, oczekujących na skandal i szarganie "święto­ści", przedstawieniem klasycyzującym. A jednak jego Fre­drowskie "Śluby panieńskie", nazwane ostrożnie "Magnety­zmem serca", krok po kroku uwalniają się z przebrania XIX-wiecznego teatru, aby przystro­ić się w piórka zrazu moderni­styczne, a potem współczesne, czyli postmodernistyczne.

Reżyser prowadzi świadomą grę z tradycją i współczesnością, na równi pokpiwając so­bie ze starych i nowych kon­wencji. Komedia Fredry jest dla niego punktem wyjścia do przeglądu historii polskiego erotyzmu - reżyser dowodzi skądinąd, że niewiele się zmie­niło, że nadal króluje forma­lizm, choć znacznemu skróce­niu uległ okres wabienia ko­chanków, przechodzący dziś niemal natychmiast w stadium łóżkowe.

Aktorzy czują się w tym przedsięwzięciu, jak ryby w wodzie. Początkowe akty grają z niejakim staraniem, aby tradycji nie uchybić, co nie znaczy wcale, że kpią z teatru nawiązującego do dawnych konwencji. Sposób, w jaki akto­rzy "Rozmaitości" grają Fredrę "klasycznego", nie jest naśla­dowaniem jakiegokolwiek te­atru współczesnego - tak nikt dzisiaj nie mówi, nikt też tak nie rusza się w teatrze. Jarzyna nawiązał wprost do konwencji sprzed półtora wieku ponad re­alistycznym teatrem współcze­snym. W tym zanurzeniu się w przeszłości na równi wyrazi­ła się sympatia (swoisty "ma­gnetyzm"), jak i ironiczny dy­stans do metody dziś już nie­przydatnej.

Aktorzy używając tej spłowiałej konwencji co pewien czas wdają się w swego rodzaju dys­kusje z rolą i sposobem jej wyko­nywania, np. Radost nagle siada na komodzie na modłę całkiem współczesną, Gustaw przewra­ca oczami, strząsa palcami, nie­zadowolony ze swej kwestii czy gestu, Dobrójska zaciąga kreso­wo. Te rozmaite sygnały nadają interpretacji aktorskiej podwój­ny sens: informują, że mamy do czynienia z celową stylizacją, a nadto zapowiadają mającą na­stąpić metamorfozę. Tak też się dzieje. Jarzyna odnajduje w "Ślubach panieńskich" forpocztę modernistycznej uczu­ciowości. Odkrywa w tej kome­dii motywy rozwinięte w "Bia­łym małżeństwie" Tadeusza Różewicza: scena łóżkowa Anieli i Klary, rozmarzonych i prawiących o mężczyznach, wygląda niczym żywcem wyjęta z młodopolskiej stylistyki i pasti­szu Różewicza.

Szaleństwo skojarzeń rozwi­nął reżyser w ostatnich frag­mentach przedstawienia, pro­wadząc widza we współcze­sność. Bawi się filmowymi i te­atralnymi chwytami dzisiejszej erotyki, z jej pospiesznością i wyczynową sprawnością jako znakami firmowymi - ukazuje całą serię zabawnych scenek, odwołujących się do doświad­czenia współczesnego widza. Zbiera bodaj największe bra­wa, kiedy rozochocony wujcio Radost przy akompaniamencie muzyki zespołu Bee Gees w podkoszulku nastaje na wdzięki cioteczki Dobrójskiej i z sympatią obserwuje erotycz­ne podboje Gucia...

Spektakl został skompo­nowany bardzo starannie, z szacunkiem dla detalu, począwszy od ilustracji muzycznej, a skończywszy na opracowaniu efektów świetlnych. Nagromadzenie kiczu w końcowej części wido­wiska (pulsujące czerwone ser­duszka, gra mięśniami, oślepia­jąca jarzeniówka, zabawy pod prysznicem) trąciło jednak nie­co barokiem. Reżyser, puściw­szy wodze swej wyobraźni, nie potrafił się zatrzymać. Szkoda na przykład, że nie wrócił na koniec do gorsetu XIX-wiecznej komedii, rzecz by się domknę­ła. Jarzyna jednak zamiast koła wybrał konstrukcję spirali: te same sytuacje powtarzały się, ale w coraz to innych warian­tach. Trudno wszak nie zgodzić się z ostatnimi słowami Radosta, który powiada, że się tu "nie znudzi". Bo i nie sposób.

Nie znudzi się też za spra­wą aktorów, wyśmienicie wykorzystujących wielo­znaczność swoich ról jako pastiszu XIX-wiecznego ak­torstwa i parodii erotyki przełomu wieków XIX i XX, a wreszcie XX i XXI. Znako­micie wywiązują się ze swoich zadań Magdalena Cielecka (Klara) i Maja Ostaszewska (Alina). Cielecka tworzy prze­bojową postać zdecydowanej na wszystko pannicy o maskulińskim typie osobowości, która potem przemienia się w uległą marzycielkę. Ostaszewska, przeciwnie, ledwo, ledwo trzy­ma się jako dzielna członkini antymęskiego spisku, wrażliwa stale na pokusy zmysłów, a wreszcie namiętnie oddająca się miłosnym uciechom. Part­nerują im z talentem "adorato­rzy": Cezary Kosiński jako Al­bin, obdarzony silną vis comica - dość by spojrzał swymi wielki­mi oczyma, a już wydaje się, że leje fontanny łez; Zbigniew Kaleta hojnie obdarza Gusta­wa energią wytrawnego pożera­cza serc. Magdalena Kuta (Dobrójska) zaś i Janusz Mi­chałowski (Radost) delikatnie pokazują narastanie wzajemnej skłonności. A Mirosław Zbrojewicz jako Jan demonstruje ewolucję służby, zrazu dystyn­gowanej, na koniec rozwydrzo­nej i schamiałej.

Figle, figle, panie Jarzyna. Ale smakowite. W przeci­wieństwie do twórców tzw. nowatorszczyzny, która epa­tuje smutnym lumpenrealizmem, reżyser buduje wido­wisko feeryczne, zabawne, komediowe, choć nie pozba­wione głębszej refleksji. Swoim przestawieniem do­wodzi świetnego opanowa­nia warsztatu, znajomości tradycji i nieposkromionej żyłki przewrotnego komen­tatora. Nie każdemu takie zabawy wychodzą na zdro­wie, ale Jarzynie - tak.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji