Diabły z Loudun w Warszawie
Baronówna de Belcier już jako bardzo młoda dziewczyna była osobą raczej przykrego usposobienia. Bezradne wobec jej charakteru urszulanki, po pięciu latach nauk, postanowiły odesłać do domu tę piętnastoletnią wówczas dziewczynę. Ku żalowi i zdumieniu rodziców panna de Belcier decyduje się jednak na powrót w klasztorne mury, by - już jako siostra Joanna - w wieku lat 25 zostać przeoryszą.
Pragnienie niezwykłości, które zdradzała od wczesnego dzieciństwa, ziściło się w życiu zakonnym: halucynacje matki Joanny zapewniły jej szeroki rozgłos i zainteresowanie jej osobą. Wkrótce też zbiorowa histeria erotyczna opanowała cały klasztor w Loudun. Bohaterem wizji staje się - rzadkiej urody i niezbyt surowych obyczajów - ksiądz Grandier.
Ksiądz ów miał dziewczynę, którą tajemnie poślubił, a następnie porzucił, kiedy ta znalazła się w błogosławionym stanie, miał ponadto nieostrożność opowiedzenia się po stronie przeciwników kardynała Richelieu. I tak to właśnie płomienne marzenia oszalałego klasztoru oraz własne, rzeczywiste grzechy księdza Grandier wystarczyły zupełnie, by wszechmocny kardynał mógł przeciwnika swego posłać na stos. Psychiczne uzdrowienie siostrzyczek nastąpiło natychmiast po śmierci proboszcza Grandier.
Skandal w Loudun pasjonuje od trzystu już z górą lat, niemało uwagi poświęcono mu w naszych czasach. O matce Joannie od Aniołów pisze Jarosław Iwaszkiewicz, diabłom z Loudun poświęca swoją powieść Aldous Huxley. Na podstawie książki Huxleya powstaje utwór sceniczny Johna Whitinga, dzieła pisarzy inspirują twórców filmowych. Powieść Huxleya oraz dramat Whitinga stały się też źródłem inspiracji i jednocześnie kanwą libretta opery Krzysztofa Pendereckiego "Diabły z Loudun".
Prapremiera tego dzieła, napisanego na zamówienie opery w Hamburgu, odbyła się sześć lat temu, w czerwcu 1969 roku. Zanim "Diabły z Loudun" dotarły na scenę Teatru Wielkiego w Warszawie, entuzjazm i nie mniej żywe protesty budziły między innymi w Stuttgarcie, Santa Fe, Monachium, Marsylii i Londynie. 8 marca byliśmy świadkami polskiej prapremiery tego dzieła.
Po otwarciu kurtyny ukazały się oszałamiające dekoracje Andrzeja Majewskiego - bez wątpienia jedno z najwybitniejszych dzieł tego świetnego scenografa. Zmiany świateł tworzyły coraz to nowe, urzekające pięknem obrazy. Reżyser spektaklu, Kazimierz Dejmek, wzbogacił je świetnym rozplanowaniem miejsc akcji oraz staranną kompozycją przeciwstawionych sobie grup solistów i chóru. Piękna obrazu dopełniały znakomite kostiumy.
W nie mniejszym stopniu fascynowała muzyka: oszczędna i wyrazista, bezbłędnie podporządkowana jest akcji scenicznej. Partie solistów i chóru, jakkolwiek niesłychanie trudne dla wykonawców, napisane są z imponującą znajomością techniki wokalnej. I chociaż kompozytor nie pisał z myślą o wokalnych popisach, nie brakuje miejsca na piękny, pełen niezwykłej ekspresji śpiew. Urzekają pięknym brzmieniem głosy Krystyny Jamroz (Matka Joanna) i Urszuli Trawińskiej-Moroz (Philippe, poślubiona przez księdza Grandier). W roli księdza Grandier blaskiem, siłą wyrazu i pięknem głosu zachwyca Andrzej Hiolski. Oszczędna i przekonywająca jest gra aktorska solistów, najwyższy podziw budzi ich znakomita technika wokalna.
Pierwszy akt opery pozostawia bardzo silne wrażenie, ale też rodzi i pierwsze wątpliwości. Czy w tłumie mniszek reżyser widzi jedynie frapujący element scenograficzny? Jeśli tak starannie pomyślane jest pierwsze przejście mniszek i tak efektowna scena leżących bez ruchu, skłębionych ciał - dlaczego tłum zakonnic kładzie się tak "prywatnie", dlaczego tak bezradnie? Premierę opóźniono o sześć miesięcy. Czy i ten czas był za krótki na sceniczną pracę z zespołami?
Ale oto i akt drugi opery. Rozpoczyna go cudowny w brzmieniu śpiew egzorcystów. Fenomenalnie śpiewają Bernard Ładysz, Edward Pawlak i Kazimierz Pustelak. Następują kolejne sceny, w których muzyka służy przede wszystkim rozwojowi akcji scenicznej. I właśnie teraz światła zatrzymują się na dekoracjach pozbawiając je ich istoty: zmienności i bogactwa wyrazu. Tak ważne w tym akcie sceny szału mniszek są co najmniej nieprzekonywające, a wypędzanie diabła z matki Joanny - nieporadne. Właśnie tę scenę reżyser przeniósł za kulisy zdradzając niedostatek teatralnej inwencji. Scenariuszem jest nie tylko tekst Pendereckiego. W akcie drugim funkcję scenariusza przejmuje również muzyka: ten akt kompozytor w całości niemal powierza reżyserowi. By nie utracić napięcia dramatycznego, by nie pozbawić spektaklu sensu i barw, reżyser musi poprowadzić sceny egzorcyzmów w sposób ostry, drastyczny. Sprawą jego kultury jest uniknięcie trywialności.
Okazało się jednak, że Kazimierz Dejmek dał się ponieść przede wszystkim tekstowi opery i wynikającemu z niego wątkowi politycznego konfliktu księdza Grandier z kardynałem. Znakomity reżyser dramatyczny nie chciał liczyć się z faktem, że operze nie przyjdą z pomocą skreślenia. Dlatego właśnie swoistemu "skreśleniu" uległ akt drugi, pozbawiony dostatecznej ilości środków inscenizacyjnych. Śpiewany tekst nigdy nie przyjdzie z pomocą reżyserowi - akt drugi pozostał martwy, bezbarwny, pozbawiony napięcia i tempa scenicznego. Ofiarą tekstowej głównie koncepcji inscenizacyjnej padła też - prawie nieczytelna w spektaklu - scena zamykająca wątek miłosny księdza Grandier i Philippe.
Martwy scenicznie okazał się również długi finał opery, ale tu w sukurs reżyserowi przychodzi bogactwo muzyki. Imponująco brzmiał chór zamykający akt trzeci, spektaklowi ponownie przyszły z pomocą ożywione światłem dekoracje.
Wśród walorów warszawskiej inscenizacji "Diabłów z Loudun" na czoło wysuwa się znakomite wykonanie. Obok wymienionych już solistów, o sukcesie premierowego przedstawienia w znacznej mierze zadecydowali również świetni wykonawcy pozostałych ról: Maria Olkisz, Halina Słonicka, Irena Ślifarska, Roman Węgrzyn, Bogdan Paprocki, Feliks Gałecki, Andrzej Szczepkowski, Zdzisław Klimek, Edmund Kossowski, Władysław Skoraczewski i Zbigniew Koczanowicz.
Wyrazy najwyższego podziwu za wspaniały śpiew należą się chórowi Teatru Wielkiego oraz Henrykowi Wojnarowskiemu, Lechowi Gorywodzie i Andrzejowi Banasiewiczowi, którzy
chór przygotowali. Jednym z czołowych współtwórców spektaklu jest dyrygent i kierownik muzyczny - Mieczysław Nowakowski . Bardzo pewnie prowadził on orkiestrę, solistów i chór zachowując znakomite proporcje brzmienia kanału orkiestrowego i sceny.
Zastrzeżenia, dotyczące głównie inscenizacji aktu drugiego, nie zmieniają faktu, że repertuar Teatru Wielkiego wzbogacił się o nowy, wybitny i od dawna oczekiwany utwór polskiego kompozytora. Miejmy nadzieję, że nie będzie to jedyna inscenizacja dzieła Krzysztofa Pendereckiego na naszych scenach operowych.