Artykuły

Szary prochowiec

Adam Ferency gra "Cudotwórcę" Briana Friela w warszawskim Teatrze Dramatycznym. Czekam na wielką rolę znakomitego aktora i jego rozliczenie z sobą i ze sztuką. Na jego gorycz i jego ironię - pisze Jacek Wakar w Dzienniku - Gazecie Prawnej.

Na stronie internetowej Dramatycznego znalazłem trailer debiutanckiego przedstawienia Wawrzyńca Kostrzewskiego. Materiał jak materiał, scena i tak przyniesie weryfikację. Uwagę przykuwa Adam Ferency. W pogniecionym płaszczu, z lekko podniesionym kołnierzem, pod nim jasna, chyba też szara koszula. Zmęczenie w przymrużonych oczach, ale i trudna do określenia pasja. Wygląda na to, że Ferency wreszcie dostał rolę skrojoną na własną miarę. Taką, w której coś podsumuje, a może coś innego zacznie. I ten prochowiec... Co prawda nie jest błękitny, ale i tak kojarzy mi się jednoznacznie z "Famous Blue Raincoat", nieśmiertelną pieśnią Leonarda Cohena. Przeczuwam, że ta piosenka mogłaby być również o Ferencym. I o Franku, owym szemranym cudotwórcy z dramatu Briana Friela.

Moje ostatnie spotkania z Ferencym to była lekcja interpretowania prozy. Czytał w radiowej Dwójce "Dziennik" Pilcha, potem "Cytrynowy stolik" Juliana Barnesa. Genialnie, jakby podpisywał się pod każdym słowem. Mogłem przy innej okazji patrzeć i słuchać, jak ów Pilchowy "Dziennik" czyta. Niby nic, stolik, lampka, papierowe zakładki w opasłym tomie. I głos. Było w tym wszystko. Przeczucie nieuchronności losu i daremności naszego miotania się w żałosnych drobiazgach. Wisielczy humor i gorycz wiedzy. Prawdziwy aktor chowa się za lekturą, jednocześnie otwierając przed słuchaczami cały teatr. Nie ma w tym żadnej sprzeczności.

A wcześniej? Najpierw Teatr Współczesny, musiał być rok 1989. Choć od premiery "Mistrza i Małgorzaty" w reżyserii Macieja Englerta minęły już dwa lata, adaptacja arcydzieła Bułhakowa wciąż przyciągała tłumy, o bilet rozgrywały się przy Mokotowskiej regularne wojny. Jakimś cudem owe bilety udało się zdobyć i zobaczyłem legendarne przedstawienie, na tamten czas kształtujące moje, niespełna siedemnastolatka, myślenie o teatrze. Na pierwszym planie byli Mariusz Dmochowski jako Piłat i Krzysztof Wakuliński - genialny Woland. Englert fenomenalnie scharakteryzował jego świtę. Katarzyna Figura, a potem Anna Majcher grały Hellę, Grzegorz Wons Behemota. Najwięcej zależało jednak od Wiesława Michnikowskiego (Korowiow) i Adama Ferencego (Asasello). Duecik rzeczywiście był z piekła rodem. Pierwszy malutki, łysiejący, w ogromnych okularach, z szaleństwem w spojrzeniu. Drugi - przedziwne połączenie błazna z bodyguardem. Ruda czupryna i tępe, zacięte usta. Nie zobaczyłem już później lepszych odtwórców tych członków menażerii od Bułhakowa.

Był Ferency we Współczesnym aktorem z pierwszego szeregu. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, scena przy Mokotowskiej zespołem stała, rzadko robiło się tam spektakle pod określonych wykonawców. Ferency jednak dostawał szansę na to, by błysnąć wszechstronnością. Zmieniał konwencje i ciężar grania. U Krzysztofa Zaleskiego znajdował role ciemniejsze, jak choćby Pijaka w "Ślubie" Gombrowicza, ale też sprawdzał się w repertuarze muzycznym ("Niech no tylko zakwitną jabłonie", "Mahagonny"). Englert zobaczył w nim fantastycznego komika, który swych zadań nie traktuje jako pola do popisu, ale szukania tego, co jest pomiędzy śmiechem a przerażeniem. Co nie znaczy, że publiczność nie miała z tego czystej uciechy. Wystarczy wspomnieć "Życie i niezwykłe przygody żołnierza Iwana Czonkina", "Wieczór Trzech Króli" albo "Awanturę w Chioggi". Pamiętam do dziś "Miłość na Krymie" Mrożka w inscenizacji Erwina Axera. Ferency grał Wolfa, niezbyt przyjemną personę z drugiego planu, ale robił to tak, że ciarki chodziły po plecach. Ta kreacja pokazywała to, co w jego aktorstwie najbardziej wyjątkowe. To nie jest bowiem aktor, który ucieknie w poetyczne odmęty, poszuka patosu, aby przykryć wzniosłością mielizny swojej pracy, a może i całego spektaklu. To jest artysta chronicznie uczulony na kłamstwo. Człowiek, który nie kryje się przed samym sobą. Śmiał się, że jak ktoś jest niski, łysy i kwadratowy, to nie może grywać pozytywnych charakterów. No tak, od dawna nie nadaje się na amanta, nie jest facetem z obrazka. Jednak z nagiej czaszki i zmęczonych oczu czerpie, ile tylko się da. Swych bohaterów nie tworzy z samych tylko idei, więcej: przypuszczam, że ma je w tak zwanym poważaniu. Postaci buduje z mięsa i krwi, z konkretów i z uczuć, co nie oznacza, że jest aktorem naturalistycznym. Przeciwnie, ciążąc ku ziemi i nie zawierzając chyba nośnym metaforom, Ferency zdaje się być aktorem, który nie wstydzi się wzruszenia, a nawet ma je za podstawową wartość.

W takim podejściu do zawodu miał mistrza nad mistrzami. Tuż po studiach w warszawskiej Szkole Teatralnej im. Aleksandra Zelwerowicza trafił do Teatru na Woli. Kierował nim Tadeusz Łomnicki, jego profesor ze studiów. Łomnicki rozkwitał, grał jak szalony, wprowadzał na polski afisz ważne tytuły. Młody Ferency brał w tym udział. Zagrał w prapremierowym wystawieniu "Do piachu" Różewicza, patrzył ze sceny na Łomnickiego w roli Bukary w słynnym "Przedstawieniu Hamleta we wsi Głucha Dolna", wreszcie pojawił się w "Amadeuszu" Shaffera, w którym partnerowali sobie Łomnicki jako Salieri i Roman Polański, czyli Mozart. Nie można było przejść lepszej szkoły, choć współpraca z Łomnickim nie zawsze układała się gładko. Przyniosła jednak - tak sądzę - męską przyjaźń, ze strony Ferencego podszytą czcią, a ze strony Łomnickiego prawdziwym szacunkiem. Najistotniejsze jednak, że już na początku drogi zyskał aktor punkt odniesienia, jedyny w swoim rodzaju.

W przyszłym roku miną dwie dekady, od kiedy Adam Ferency należy do zespołu Teatru Dramatycznego. Wszystkich zagranych tu ról wymienić niepodobna, dlatego wybieram tylko kilka. Formy rozwichrzonej, pulsującej muzyką zespołu Kormorany dotknął artysta w spektaklach Piotra Cieplaka ("Historyja o Chwalebnym Zmartwychwstaniu Pańskim", "Ptaszek zielonopióry"), rzeczywistości zrytualizowanej w nie tak dawnym "Borysie Godunowie" Andrieja Moguczija. Był także Hammem w "Końcówce" i Pozzem w "Czekając na Godota", a także jako Willie partnerował Mai Komorowskiej w "Szczęśliwych dniach" (wszystkie reżyserował Antoni Libera). Okazało się, że Samuel Beckett jest autorem na jego rejestry i Adam Ferency potrafi zobrazować na scenie jego smutek i śmiech. Znowu - pomiędzy jednym a drugim. Do dziś pamiętam także jego duet z Julią Kijowską w "Blackbird" Harrowera, przygotowanym przez Grażynę Kanię. Gra była to intymna i cholernie intensywna zarazem. Fascynująca, choć bolesna. Fenomenalne przedstawienie.

Mam Adama Ferencego za aktora, który wątpi, zadaje pytania, chce wiedzieć, dlatego nie jest łatwy we współpracy. Jednocześnie wielokrotnie udowadniał, że jest artystą odważnym i ofiarnym. Dotknął przecież świata wyobraźni Krystiana Lupy w "Powrocie Odysa", a przede wszystkim w ar-cydzielnym "Wymazywaniu", był Dziennikarzem we wspaniałym "Weselu" Jerzego Grzegorzewskiego, grał u Grzegorza Jarzyny, Pawła Passinicgo, Pawła Miśkiewicza. Choć w Nowym Teatrze występuje gościnnie, ostatnio najczęściej bywa kojarzony z rolami u Krzysztofa Warlikowskiego. Spotkali się przed laty w "Poskromieniu złośnicy", potem Ferency uratował "Burzę", wchodząc w próby na pięć tygodni przed premierą, a chodziło przecież o rolę Prospera. Teraz gra w "Opowieściach afrykańskich według Szekspira", niedoskonałym, ale frapującym projekcie Warlikowskiego. Jest Otellem, Learem i Shylockiem w jednym sześciogodzinnym seansie, rzecz niezwykła dla każdego aktora. Co ich łączy? Chyba tylko ból.

Czy to jest jednak jego teatr? Tego nie wiem. Stąd nadzieje związane z "Cudotwórcą". Miesiąc temu w zrealizowanej przez siebie w Studiu Teatralnym Koło "Komedii" Miłogosta Reczka Adam Ferency z ironią przyglądał się sobie. Był u siebie. Teraz weźmie od Friela Franka, odda siebie cudotwórcy. Warto czekać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji