Diabły z Loudun otwierają Sezon Teatru Narodów (fragm.)
Zawiedli się ci wszyscy, którzy oczekiwali po Warszawskiej premierze "Diabłów z Loudun" skandalu obyczajowego. Czternasta, pierwsza w Polsce, nareszcie, po wielu peregrynacjach zagranicznych monumentalna opera Krzysztofa Pendereckiego doczekała się w Teatrze Wielkim w Warszawie inscenizacji i to nie byle jakiej, bo w reżyserii Kazimierza Dejmka i to na otwarcie trwającego prawie trzy tygodnie Sezonu Teatru Narodów.
Po uroczystym otwarciu tej gigantycznej międzynarodowej imprezy, z udziałem samego Jean-Louis Barraulta, nie mniej uroczysty popis polskiego kunsztu zarówno teatralnego jak i muzycznego. "Diabły" przeszły długą drogę przez RFN, Stany Zjednoczone, Austrię, Francję, by wreszcie w Polsce doczekać się pełnej, na miarę tej opery inscenizacji. Po przedstawieniu stuttgarckim, gdzie bohater opery ksiądz Grandier kąpał się z kochanką we wspólnej wannie i zakonnice obnażały się z dostojnych habitów w scenie opętania, otoczył ją niedobry mit, a Pendereckiego pomówiono o antyreligijność i amoralność, zapominając o tym, że to właśnie on jest autorem wcześniejszej "Pasji" według Ewangelii św. Łukasza, "Jutrzni", "Magnifikatu" czy "Pieśni nad pieśniami".
Inscenizację Dejmka cechuje powaga i intelektualne wyrafinowanie. Ksiądz Grandier jest traktowany jako postać symboliczna przypominająca nawet Chrystusa, z którym łączy go podobny los. Pogarda dla prawdy, jednostka niszczona przez machinę władzy, nietolerancja, nieprawości, morderstwa polityczne dokonywane w majestacie oficjalnego prawa to wymowa tej interpretacji. Scenografia Andrzeja Majewskiego znakomicie harmonizuje z muzyką (dyryguje Mieczysław Nowakowski), nie tylko stanowi w potocznym tego słowa znaczeniu dekorację, ale również dopowiada sensy wynikające ze słów i ruchu. Trzeba przyznać, że takiej opery Warszawa dawno nie widziała.
Czołowe partie Andrzeja Hiolskiego i Krystyny Jamroz zadziwiają wręcz dykcją, ekspresją, zaletami wokalnymi. Znakomity efekt, oprócz walorów inscenizacyjnych wywołuje również taka konstrukcja dramatu, gdzie większość partii solowych jest recytowana (bardziej melorecytacja) a tylko miejscami muzyka wybija się na pierwszy plan.