Diabły Pendereckiego
W NIEDZIELĘ w Teatrze Wielkim odbyła się premiera "Diabłów z Loudun" Krzysztofa Pendereckiego. Która to już inscenizacja tej opery w świecie? Nawet sam kompozytor nie może się doliczyć. W każdym razie "Diabły z Loudun" grano już na scenach kilkunastu teatrów Europy i Ameryki. Libretto zostało zaczerpnięte ze sztuki Johna Whitinga "Demony", opartej z kolei na książce Aldousa Huxleya "Diabły z Loudun", relacjonującej autentyczne wydarzenie z XVII wieku, dzieje słynnego procesu proboszcza Urbana Grandier, oskarżonego o diabelskie praktyki, opętanie zakonnic z siostrą Joanną od Aniołów na czele.
Widziałem dotychczas tylko jedno przedstawienie "Diabłów z Loudun" na światowej prapremierze w Hamburgu równo przed 6 laty. W porównaniu z tamtym spektakl warszawski jest bardziej zwarty i konsekwentny w zamierzeniu, przede wszystkim z powodu usunięcia kilku szczegółów, kilku scen, kilku postaci. Równocześnie operze przybyło parę drobnych kwestii, których dotąd nie było. Żal mi jednak tych paru epizodów, których nie ma w warszawskiej inscenizacji "Diabłów". Było w nich trochę soczystego kolorytu.
Ale nie w tym rzecz. Reżyser Kazimierz Dejmek przedstawił nam swoją wizję przedstawienia realizując z imponującą logiką postawione założenie. Oczyścił je z anegdoty, zlikwidował wielobarwność typów, sytuacji, scalił kalejdoskop drobnych epizodów, z których składa się dzieło Pendereckiego, ograniczył gest, ruch, dekorację do koniecznego minimum. Zamienił operę w cmentarne jasełka, w których męka i śmierć księdza Grandier, upozowanie niektórych scen i postaci stanowią wyraźną analogię do historii męki i ukrzyżowania Chrystusa.
W tej formie to beznamiętne i statyczne misterium, pełne zastygłych postaci, symboliki i umowności posuniętej do najdalszych granic, ma zapewne służyć uwypukleniu morału. Teatr zamienia się w kazanie o prześladowaniu człowieka przez człowieka usankcjonowane autorytetem władzy i obowiązującego modelu moralności.
W ten sposób morał jest może bardziej czytelny, ale mniej przekonywający, bo przy tych zabiegach przepadło całe napięcie dramatyczne i niesamowita atmosfera, zapadł się pod scenę skłębiony obraz ludzkich charakterów, losów i spraw, poplątanie halucynacji, histerii i rzeczywistości, obsesji seksualnych opętanych zakonnic z religią, polityką i intrygą, dreszczu, tortur i płonącego stosu pomieszanych z prowokującymi do myślenia błyskotliwymi dialogami, puentami, aluzjami. Została budująca lektura szkolna czytana na głos przez śpiewaków, którzy czują się w tej obcej im formie jak w nowym, sztywnym kostiumie przy niezręcznym celebrowaniu jakiejś bardzo ważnej uroczystości.
Można by to zaakceptować ostatecznie, bo każda, nawet najdalej odbiegająca od oryginału, czy pierwowzoru wersja wzbogaca dzieło. Jest tu jednak jeden poważny rozdźwięk. Penderecki skomponował muzykę miejscami fascynująco piękną, oryginalną i mającą autonomiczne walory, naznaczoną piętnem jego wielkiej indywidualności. Miejscami napisał jednak muzykę arcyzwięzłą i tak dyskretną, że prawie nieobecną. Nie umniejsza to jednak jej rangi. To tak jak odpowiednio wybrane i w odpowiedniej sytuacji wyszeptane słowo wywołuje więcej nastroju niż całe strony napisane przez poetów i powieściopisarzy. Ale wprawiające w zakłopotanie krytyków nieprzywykłych do oceny poezji na podstawie jednego słowa.
Nie ma wątpliwości, że kompozytor zostawił w ten sposób wolne miejsce do rozwinięcia na wielką skalę widowiska na scenie i wyrazistego podania tekstu. Kiedy jednak muzyka intencjonalnie ustępuje miejsca widowisku, a widowisko i słowo rezygnuje z tego przywileju, ograniczając się do suchego szkieletu akcji, wytwarza się paradoksalna sytuacja. Atmosferze, a nie, morałowi służy na scenie tylko scenografia Andrzeja Majewskiego, choć też surowo zredukowana, ale te przebłyski zgniłej zieleni wśród grobowców, złotych monstrancji i srebrzystych tiar naznaczonych cmentarnym piętnem, zdradzają niezwykłego, wrażliwego na nastrój malarza.
Koncepcja reżyserska warszawskich "Diabłów" jest jednak raczej błędem w kalkulacji, a nie w przeprowadzeniu założenia. Kazimierz Dejmek jest zbyt wybitnym człowiekiem teatru, żeby pozwolić sobie na niezręczności. Przedstawienie ma swoją klasę, staranne przygotowanie trudnej muzyki pod batutą Mieczysława Nowakowskiego budzi podziw, chóry śpiewają bardzo dobrze. Andrzej Hiolski w roli księdza Grandier i Bernard Ładysz, którzy brali udział w prapremierze w Hamburgu, Krystyna Jamroz jako Matka Joanna. Bogdan Paprocki nagle raz w roli charakterystycznej, to artyści, którzy też mają swoją klasę.