"Androkles i lew"
Rzadko wystawiana tragikomedia - "Androkles i lew" G.B. Shawa należy do utworów niełatwo poddających się obróbce scenicznej. Największą trudność, jaką reżyser ma do pokonania to, z jednej strony, nadanie jednolitego stylistycznie obrazu wątkom niosącym baśniowość i wątkom wyrażającym prawdę historycznej rzeczywistości, z drugiej, znalezienie wspólnego mianownika dla przeplatających się w sztuce nastrojów, których począwszy od jaskrawej farsowości po powagę i wzniosłość odnajdujemy w tekście całe bogactwo.
Henryk Tomaszewski zdecydował się, i słusznie, na lekkość i wdzięk, jaką daje beztroska zabawa jarmarcznych widowisk. Realizacji tego zamysłu zabrakło jednak konsekwencji - w czym niemały udział miało nierówne poziomem aktorstwo. Reżyser rozpoczął przedstawienie pantomimicznym prologiem, do którego temat zaczerpnął z noweli Petroniusza "Wdowa z Efezu". Już ta pierwsza scena zapowiada, że będziemy mieli do czynienia raczej z "czarnym humorem" niż z powagą wobec śmierci. Prolog ma jeszcze jedno znaczenie - wprowadza nas w świat antycznego Rzymu, w którym wartości moralne i wyższe społeczne nakazy stanowią jakość względną.
Na tle karykaturalnie przedstawionego dworu młodego Cezara sympatycznie przedstawia się postać miłującego zwierzęta, łagodnego i cierpliwego (również na humory i krzykliwość swej żony - Teresa Pawłowicz) - Androklesa. Tomasz Radecki, wyposażając go w ciepłą nutę autoironii stworzył postać mającą niemały wkład w tworzenie zaplanowanej, lecz nie zawsze osiągniętej w przedstawieniu atmosfery. W sukurs szli mu Andrzej Chudy w roli tchórzliwego łotrzyka Spintho oraz Andrzej Iwiński jako poganiacz dzikich zwierząt. Większość aktorów jednak nadmiernie przerysowała w jednowymiarowej karykaturalności bohaterów sztuki bądź posłużyła się mało oryginalnymi środkami interpretacji "na serio" - nieuzasadnionymi w tym spektaklu. W efekcie przytłumione zostały - subtelny humor i ironia zawarte w dialogach.