Artykuły

Było, minęło, nie wróci

Jerzy Timoszewicz uważa, że Korzeniewski w ogóle nie powinien zajmować się praktyką teatralną, lecz poświęcić wyłącznie pisarstwu. Opinia taka wydaje mi się pochopna - pisze Andrzej Dobosz w Foyer.

W ósmym tomie "Dzienników politycznych" pod datą 3 listopada 1982 Mieczysław Rakowski, wówczas wicepremier PRL, odnotował spotkanie z niejakim pułkownikiem Dankowskim, szefem departamentu MSW, który zajmował się światem artystycznym. Funkcjonariusz opowiedział wicepremierowi o ostatnim posiedzeniu Związku Artystów Scen Polskich: "Najbardziej agresywny był stary pierdoła Korzeniewski" [na zdjęciu]. Trudno do końca zdać sobie sprawę, czy pan doktor Rakowski tylko przytacza z aprobatą opinię podwładnego, czy streszcza ją własnymi słowami.

W roku 1982 Bohdan Korzeniewski liczył sobie 77 lat i w środowisku teatralnym cieszył się znacznym autorytetem jako wybitny reżyser, wieloletni wychowawca - dziekan wydziału reżyserii warszawskiej Szkoły Teatralnej, aktywny działacz AK-owskiej konspiracji podczas okupacji hitlerowskiej, a jeszcze przed wojną znakomity krytyk teatralny. Jego stanowcza opinia wywarła spory wpływ na dość powszechnie przestrzeganą przez aktorów odmowę występów w telewizji stanu wojennego.

Teraz, w roku 100. rocznicy urodzin Korzeniewskiego (12 kwietnia), odrzucając obelżywą PRL-owską opinię, można również pozostawić historykom jego bezsporne zasługi obywatelskie i osiągnięcia teatralne, po to by rozważyć znaczenie najcenniejszego daru, jaki nam zostawił. Jest nim niewielki tom - 195 stron - noszący nieefektowny tytuł "Książki i ludzie", wydany po raz ostatni w roku 1993 i od dawna nieosiągalny w księgarniach.

Czwarty, ostatni rozdział, stanowiący dokładnie połowę tomu, ukazał się po raz pierwszy w roku 1970 w wielkiej księdze zbiorowej pod redakcją Stanisława Lorentza "Walka o dobra Kultury. Warszawa 1939-1945", mocno okrojony przez cenzurę. Druk księgi ukończono w grudniu 1970, ale oddano do składania w sierpniu 1969, co pozwala przypuszczać, że tekst, który i tak musiał przeleżeć w cenzurze, a przedtem w redakcji Państwowego Instytutu Wydawniczego, był napisany dużo wcześniej. Najpewniej przed rokiem 68., skoro 10 września owego roku autor otrzymał decyzję Sądu Wojewódzkiego dla m.st. Warszawy o "Przepadku dowodu rzeczowego w postaci maszyny do pisania marki Continental R- 306329 na rzecz Skarbu Państwa". Syn Bohdana Korzeniewskiego, Tomasz, był oskarżony o przepisywanie ulotek kolportowanych podczas strajków studenckich. A odręczne pismo starszego z Korzeniewskich było bardzo niewyraźne.

Podobne doświadczenia mogły powstrzymywać od zapisywania, a przynajmniej prób ogłaszania najważniejszych życiowych doświadczeń. Nieco wcześniej ukazała się jednak, także w PIW-ie, książka będąca świadectwem pisarskich możliwości B.K.: "Spory o teatr", zbiór recenzji teatralnych z lat 1935-39.

Dzisiejszy czytelnik nie jest w stanie sobie wyobrazić, do jakiej doskonałości, zarówno w dwudziestoleciu, jak i w pierwszych dekadach powojennych, doprowadzono ten gatunek literacki, obecnie pozbawiony wszelkiego znaczenia. Od felietonu teatralnego zaczynało się lekturę pism. Najważniejsze spory obyczajowe, moralne i ideowe przybierały postać sporów o teatr. Dziś jeszcze można czytać z żywą uwagą i radością zbiory recenzji Boya, Słonimskiego, Irzykowskiego, Kotta czy Puzyny. Obecne sprawozdania teatralne już po miesiącu mogą interesować jedynie wymienionych w nich artystów i ich rodziny. Z tej plejady jedynie Konstanty Puzyna wytrzymuje zestawienie z Korzeniewskim. Korzeniewski, biorąc udział w rozmowie na najważniejsze tematy, miał cały czas przed oczami konkretne przedstawienie. Gdy Boy zamykał w teatrze oczy, słuchając dialogów i rozważając fabułę, Słonimski dla zjadliwego dowcipu ograniczał recenzję ze sztuki "Ćwiartka papieru" do jednego zdania: "To nie była ćwiartka, to cała rolka", Irzykowski z tej samej okazji wysnuwał konkluzje ze studium Bergsona o śmiechu, Korzeniewski - nie rezygnując z szerokich perspektyw, stawiając teatrowi najwyższe wymagania - był wrażliwy na wszystkie znaczące szczegóły, odkrywał każdą fałszywą intonację lub gest. "Bywa stale w grze Świerczewskiej chwila, kiedy jej nogi usamodzielniają się tak dalece, że nasuwa się przypuszczenie jakiegoś rozdwojenia osobowości, tym osobliwszego, że powstaje osobowość górna i dolna. >Osobowość< górna w zgodzie z ulubionymi rolami rozpacza, cierpi, blednie i martwieje z przerażenia, wszystko bardzo prawdziwie i bardzo wyraziście; >Osobowość< dolna zaś w tym samym czasie zabawia się jak gdyby nigdy nic, niezmiernie już staroświecką i rzadko dzisiaj w teatrze praktykowaną kokieterią; oto przy pierwszej sposobności ustawienia się profilem, pozycji najkorzystniejszej dla linii łydek, jedna noga wysuwa się naprzód i wdzięcznie wygięta wspiera się końcem stopy o deski sceny, druga cofa się i prezentuje swą wysmukłość; po czym wkrótce następuje zmiana, aby obie miały równy udział w łaskawych względach p.t. publiczności".

Ta sprawność krytyka teatralnego miała mu się bardzo przydać w najtrudniejszym momencie życia. Umiał zresztą korzystać ze wszystkich swoich doświadczeń. Był bardzo niski - 164 cm, co potęgowało jego ambicje i surowość wobec siebie pod względem fizycznym. Jako inteligent z perspektywami kariery akademickiej mógł łatwo uniknąć służby wojskowej, a jednak z ciekawości świata poszedł do podchorążówki, gdzie przebył trudny okres rekrucki i osiągnął, co było przedmiotem jego dumy - najwyższy możliwy stopień sierżanta podchorążego, dający już prawo do noszenia szabli.

Gdy we wrześniu 1940 został wywieziony do Oświęcimia - numer 4880 - spojrzał na obóz chłodnym okiem krytyka teatralnego, niezwłocznie rozpoznając, że postępowanie kapo i esesmanów wobec więźniów opiera się na wzorze stosunku zupaka do rekrutów, tyle że niebywale spotęgowanym, spotworniałym. Błyskawiczna inteligentna analiza każdorazowej sytuacji przy sporej dozie intuicji pozwoliła mu przetrwać pierwsze tygodnie obozu, skąd został wyciągnięty za pomocą wręczonej w Warszawie łapówki. Po uwolnieniu ważył 34 kilogramy.

Nie tylko wygrał wysoką stawkę w postaci ocalenia życia. Po 45 latach - dopiero - w roku 1985 w "Kulturze" Jerzego Giedroycia ukazał się "Pagórek" podpisany przez niego nazwiskiem. Opis obozu jako monstrualnej inscenizacji. Komendant obozu Höss rozkazał przeniesienie o 256 metrów obszernego pagórka widocznego z okna zajmowanej przez niego willi. "Pagórek w nowym miejscu zachował dokładnie kształt, jaki miał w poprzednim... Murawa, cięta i przenoszona numerowanymi pasmami, została ułożona na trzydziestocentymetrowej warstwie urodzajnej ziemi, a krzewy i bulwy parosezonowych kwiatów posadzono tak, jak rosły. Przed wykopaniem oznaczono ich położenie wobec stron świata, co pozwoliło nie narażać roślin na trudy przystosowania się do zmienionych warunków".

Ziemia z krzewami była przewożona przez słabych z wygłodzenia i przemarzniętych więźniów taczkami, przetaczanymi biegiem po ułożonych na ziemi długich deskach. Ześlizgnięcie się taczek z deski powodowało interwencję kapo, tłukącego nieszczęsnego więźnia pałką, póki nie wdrapał się na powrót z ciężarem na tor. W razie uszkodzenia przewożonych roślin sprawca był zabijany na miejscu. W ciągu pięciu dni tej pracy życie straciło trzech ludzi. Po jej wykonaniu, w mroźny poranek, bosi więźniowie zostali ustawieni w dwuszeregu na żwirze przed domem komendanta, czekając na wyrok. Zamiast Hössa w czasie długiego oczekiwania z domu kolejno wyszli dwaj jego synowie, pięciolatek w mundurze SS z miniaturowym karabinkiem, ćwiczący musztrę, potem jego ośmio- czy dziewięcioletni brat także w mundurze z dystynkcjami podoficera, z kordzikiem na rapciach i trzcinką w ręku. Starszy zaczął ćwiczyć brata, wymierzając mu bezlitosne policzki. Wreszcie pojawił się sam komendant, przyjął z dumą raport dzieci i odesłał je do mateczki, po czym - nie patrząc na pagórek - powiedział: W poprzednim położeniu wyglądał lepiej. Przenieść z powrotem!

Tym razem robota zajęła już cały tydzień. Taczki zsuwały się ciągle ze swych torów, sześciany murawy rozpadały się, a łopaty służyły częściej do zabijania niż do przerzucania ziemi. "Z zespołu wykonujących to zadanie ubyła przynajmniej trzecia część więźniów".

Korzeniewski znalazł się w Oświęcimiu, ponieważ został redaktorem jednego z pism podziemnych. Miał właśnie na biurku otrzymane do korekty szpalty, kiedy usłyszał o 5 rano walenie kolbą w drzwi i niemiecki głos: "Wszyscy mężczyźni wychodzą!". Aby uchronić najbliższych przed wtargnięciem do domu, zrezygnował z ukrycia się w przygotowanym schowku na strychu i wyszedł wprost pod karabiny.

Zwolniony z obozu otrzymał wyjęte z paczki związanej sznurkiem swoje własne ubranie, włącznie z chusteczką do nosa, zegarkiem i kluczami. Cicho, sam sobie otworzył drzwi domu i zaczął od dojścia do biurka, na którym wciąż leżała korekta i zostawione przy niej pióro. Wrócił bez wahania do poprzedniej działalności. U schyłku wojny dobrowolnie wybierał sytuacje, których roztropność nakazywałaby za wszelką cenę unikać. Zyskawszy groźną wiedzę o pewnym gatunku ludzi, znając dobrze rosyjski i niemiecki, w każdej sekundzie czujny, parokrotnie umiał właściwie reżyserować sceny, w których przypadał mu udział, mając do czynienia z pozbawionymi skrupułów maruderami bądź oficerami SS czy NKWD. Zdołał parokrotnie wyjść cało z opresji, w których łatwo mógł zostać aresztowany bądź jeszcze łatwiej zastrzelony na miejscu.

Jego niezwykle oszczędna, jakby wykuta w marmurze proza jest równocześnie świadectwem historii i opowieścią o niezwykłych przygodach. Czerpiąc swą siłę także z warstwy dokumentalnej, nie wszystko tylko jej zawdzięcza.

W "Walce o dobra Kultury" ukazała się również zapisana przez Wacława Borowego relacja "Okres powstania 1944 w Bibliotece Uniwersyteckiej w Warszawie". W styczniu 1945 po ucieczce Niemców profesor Borowy i Korzeniewski dotarli do biblioteki, której nie opuścili przez kilka tygodni. W ciągu dnia starali się porządkować zalegającą sień grubą i skotłowaną warstwę książek, rycin, rękopisów, po których przeszło wiele żołnierskich butów. Borowy odnalazł wtedy i rozpoznał rękopis "Grzechu", nieznanej i niedokończonej młodzieńczej sztuki Żeromskiego. Starali się też, na ogół skutecznie, choć nie bez dramatycznych epizodów, przepędzać przeciągających tamtędy radzieckich taboretów, żądnych książek jako źródła papieru do zawinięcia machorki, pragnących pod dachem załatwić swe naturalne potrzeby i gotowych bezinteresownie podpalić pozostałe papiery. Wydarzenia tamtych tygodni stanowią treść trzeciego rozdziału książki noszącego tytuł "Wyzwolenie". Po zapadnięciu zmierzchu, obaj chronili się w przylegającym do sieni małym pokoiku. Był tam żelazny piecyk wygrzebany gdzieś spod śniegu. Ułożone roczniki starych czasopism dużego formatu, przykryte warstwą papieru pakowego, stanowiły legowiska. Borowy jednak nie kładł się nigdy od razu do snu. Zażądał od Korzeniewskiego, by opowiedział dokładnie i bez lekceważenia szczegółów wydarzenia sierpnia i września 1944, zapisując dokładnie jego słowa. Wydarzenia obu okresów łączyło wiele podobieństw, niebezpieczeństwa zagrażające i książkom, i ludziom były niemal tej samej natury. A jednak dokument stworzony przez Borowego, który sam był też nieprzeciętnym pisarzem, nie wytrzymuje zestawienia z dojrzewającą przez dziesięciolecia prozą Korzeniewskiego.

Jerzy Timoszewicz, wieloletni współpracownik B.K. w redakcji "Pamiętnika Teatralnego", uważa, że Korzeniewski w ogóle nie powinien się zajmować praktyką teatralną: reżyserią i kształceniem reżyserów, lecz poświęcić się wyłącznie pisarstwu. Opinia taka wydaje mi się pochopna. Korzeniewski z rozsadzającą go energią i potrzebą działania wyjątkowo źle musiałby znosić ograniczenia nakładane na literaturę w PRL-u. Będąc ojcem rodziny, nie mógłby poświęcić się wyłącznie pisaniu do szuflady. W teatrze przy pomocy cudzych tekstów często potrafił wyrazić wiele, jak wtedy, gdy w roku 1949 wynalazł, sam przetłumaczył i wystawił po raz pierwszy po polsku "Śmierć Tarełkina" mniej znanego rosyjskiego klasyka Suchowo-Kobylina, jadowitą satyrę na policję. Wracał do tej sztuki, wydobywając coraz to nowe akcenty. W trzeciej wersji z roku 1975 scenografia "przedłużała na scenę monumentalną sztukaterię sali teatralnej w Pałacu Kultury".

Stworzył kilka niezapomnianych przedstawień. Poniósł też parę porażek i czasem godził się na kompromisy. Nie był do nich jednak zbyt zdolny. 11 kwietnia 1976 redakcja "Pamiętnika Teatralnego" wysłała do cenzury telefonogram: "Profesor Bohdan Korzeniewski, redaktor naczelny >Pamiętnika Teatralnego<, zarządził w sprawie swojego artykułu >Obrachunki z czasem< co następuje: rozsypać skład i usunąć tę pozycję z zeszytu, gdyż w postaci zaproponowanej przez Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk treść artykułu nie odpowiada temu, co napisał autor, a w pewnych miejscach nawet się z myślą autora całkowicie rozmija". Kierownictwo cenzury wezwało przedstawicieli pisma na pertraktacje. Prowadził je właśnie Jerzy Timoszewicz w towarzystwie Andrzeja Wysińskiego. Po żmudnych rozmowach z samym prezesem cenzury z 14 ingerencji pozostało pięć, na które Korzeniewski się zgodził. Jak na tamte czasy rezultat niezły, ale jednak kompromis.

Skromna ilościowo, wielka proza Korzeniewskiego żadnych kompromisów nie zna. Jest świadectwem całkowitej suwerenności ducha. Gdyby jeszcze tylko została wznowiona i była dostępna w księgarniach. Dotąd jej pełną wartość rozpoznał Czesław Miłosz, który parokrotnie wspominał Korzeniewskiego i poświęcił mu paragraf w "Innym abecadle".

Również w wysokim stopniu są godne uwagi, a nigdy nieogłoszone w postaci książek, wspomnienia mówione Korzeniewskiego dotyczące dwudziestolecia międzywojennego, zanotowane przez Rafała Zakrzewskiego i ogłaszane w miesięczniku "Znak", w numerach od 402 do 411, datowanych między listopadem 1988 a sierpniem 1989, noszące tytuł: "Było, minęło, nie wróci".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji