Artykuły

Dmuch na dwóch

"Piąta strona świata" Kazimierza Kutza w reż. Roberta Talarczyka w Teatrze Śląskim w Katowicach. Pisze Andrzej Lis, członek Komisji Artystycznej XIX Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Ci, którzy wiedzą lepiej, piszą o tym różnie. Można wyczytać, że Kazimierz Kutz pisał swoją Piątą stronę świata przez sześć lat, przez lat czterdzieści dwa, albo i całe życie. O śląskości Kutza nie ma co przypominać, bo wszystko, co w jego twórczości najważniejsze, tam ma swoje najstarsze korzenie i najmłodsze kiełki. Być może kiedyś językoznawcy zechcą pochylić się nad oryginalnymi właściwościami jego języka, w którym śląska gwara wadzi się z językiem polskim o to, którymi słowami lepiej da się wyrazić to, o czym się myśli. Być może przyglądając się słowom i frazom będzie można także coś powiedzieć o czasach, kiedy powstawały. Bo w tym trudzie Kutzowego pisania dobieranie najważniejszych słów jest najpierw widoczne. Zdanie otwierające powieść: "Odbiył mi dekel, chyba mom ptoka i niy wiym, jak pisze się książka" po polsku zabrzmiałoby dużo słabiej. Gdyby napisał, że "uderzyło mi do głowy", albo "w głowie trzepoce mi ptak", czy zachęciłby kogokolwiek do dalszej lektury?

Kutz doskonale wie, że najważniejszy jest "pierwszy dmuch". Zawsze! Jak w V "symfonii losu" Ludwika van Beethovena kiedy to w tonacji c-moll gra się pamiętne: ggg-es w pierwszym takcie i fff-d w drugim. Ważne, żeby potem wszystko rosło! A że i dla Beethovena nie było to proste, niech świadczy fakt, że swoją V Symfonię też bardzo długo pisał. Słowa u Kutza są po to, by nieustannie, w rytmie karuzeli, konfrontować potoczność z nieskończonością. By filozofować o wielu sprawach, połączonych tym, że najmniejszy mikroświat ma zawsze związek z kosmosem, a opisywanie i nazywanie najprostszego faktu prawie zawsze zderza się i wadzi z nieodgadnioną tajemnicą jakiejś całości. Powieść Kutza od razu ulokowano bardzo wysoko. Gdzieś koło Gabriela Marqueza. Ale gdyby wczytać się w metafizyczny ton tej prozy, w ciągłe mieszanie światów, czasów i postaci, w ciągłe żonglowanie mitami, to pewnie można by i o Brunonie Schulzu sobie przypomnieć.

Jest bardzo prawdopodobne, że kiedy Kutz zaczynał pisać swoją powieść, Roberta Talarczyka nie było jeszcze na świecie. Ale kiedy skończył (czy skończył?) i wydał ją w 2010 roku, Talarczyk był już ponad czterdziestoletnim twórcą. Miał w dorobku kultowe przedstawienie. Był adaptatorem, współreżyserem (wspólnie z Mirosławem Neinertem) i aktorem Cholonka według Cholonka, czyli dobrego Pana Boga z gliny Horsta Eckerta (Janoscha) wystawionego w katowickim Teatrze Korez w 2004 roku. Janosch, prawie rówieśnik Kutza, autor niemieckojęzyczny, urodzony w 1931 w Zabrzu-Porembie, znany głównie z bajek, w swojej powieści zapisał przejmującą, plebejską historię o losach swoich śląskich współbraci. A Kutz, obejrzawszy wtedy przedstawienie zachwycił się: "W siedzibie dawnego Dezember Palace miał miejsce teatralny cud, bo tak należy nazwać przedstawienie w Teatrze Korez. Nazywa się Cholonek" A potem Talarczyk, przygotowując przedstawienie w Teatrze Śląskim wyznawał: "Kazimierz Kutz jest Panem Bogiem Piątej strony. Tak naprawdę to on ją stworzył, a potem opisał po swojemu. I nazwał. Dzięki niemu nie musimy błądzić po omacku." Warto w tym wyznaniu odnaleźć nie tylko hymn na cześć mistrza, ale także i to, co w spektaklu okaże się ważne i odczuwalne. Zwykły szacunek, zaufanie, nieskrywaną sympatię, ufność, że "to on zaświecił latarnie, ustawił drogowskazy i ukryte znaki". Trzeba było tylko przełożyć je na język teatru. Bo dzieło Kutza, nazywane najczęściej powieścią, jest przede wszystkim Księgą. Znaczącą więcej, niż pisarz może wyrazić słowami. I nie tylko żyjący jeszcze bohaterowie, ale i współbracia w śląskości mogą się o tym przekonać.

Talarczyk dzieło Kutza musiał przede wszystkim udramatyzować, by można je było skonstruować przy pomocy aktorów, teatralnej machiny i pokazać na scenie. Zdialogować, bo tego u Kutza jak na lekarstwo. Ale przede wszystkim nadać wszystkiemu sceniczny porządek, logikę, emocje, język, styl i rytm.

Podjął zatem kilka zasadniczych decyzji. Skonstruował scenariusz z Bohaterem jako główną postacią, prowadzącą narrację i wchodzącą w dialogi z innymi osobami. Łączącą czasy, miejsca, zdarzenia, postaci z opowieści. Najważniejsza decyzja polegała na tym, że to człowiek młody, trzydziestokilkuletni. Taka obsada dawała gwarancję, że doświadczenia Bohatera wyrastające ponad doświadczenia aktora mogą na scenie funkcjonować nieco metafizycznie i tajemniczo, trzeba się z nimi mierzyć i wadzić. Dariusz Chojnacki, zabrzanin z urodzenia, aktor mający w przeszłości doświadczenia z Teatru Pieśni Kozła, wywiązał się z zadania nad podziw dojrzale. A pytanie, które sobie zadaje: "[] skąd bierze się poszczególny człowiek - w tym przypadku jo - co się na niego składa, co jego własne, a co cudze, co dziedziczne, przejęte, a co niepowtarzalne" zabrzmiało wiarygodnie. Może poprzez niepewność. Wyszedł na scenę, by rozwikłać zagadkę śmierci przyjaciół, a niekoniecznie przypominać o tym, że musi być podobny do samego autora. Choć pewnie w wielu wypadkach tak jest. Bohater: "Było nas trzech. Tu. W Szopienicach, na Roździeniu. Lucjan był doktorem, Alojz robotnikiem. Ja pośrodku - technikiem. Ale to oni obaj byli inteligentami. Nie z racji wykształcenia, ale z tego jak żyli. Widzieli więcej i wiedzieli więcej. I świat przestał im się zgadzać. Ich głowy poszły za daleko w chmury. A ja uciekłem stąd i zahartowałem się gdzie indziej, pomogło mi moje nieokrzesanie, bo czasem opłaca się mniej wiedzieć. Głupszy często bywa szczęśliwszy."

Bohater podczas całego przedstawienia zbliża się do swoich przyjaciół. Przez historię własnej rodziny, przyjaciół, znajomych, całej galerii postaci, o których opowiada albo z nimi dialoguje. Jakby we wszystkich szukał śladów prawdy o tym, co się stało. Przypomina czary Albina Lompy (Andrzej Warcaba) objaśniające początek stworzenia, początek życia. Mroczne tajemnice swojego awanturniczego dziadka Wawrzka (niezawodny Bernard Krawczyk) i świętość jego małżonki babki Halźbiety (pełna zrozumienia Alina Chechelska). Dużo czasu spędza z własnymi rodzicami (Andrzej Dopierała i Barbara Lubos), ale i tak mniej niż u Kutza. Może dlatego, że jest młodszy i nie wszystko jeszcze widział i przeżył. Jego przyjaciele, z powodu których znalazł się na scenie, Lucjan (Artur Święs) i Alojz (Bartłomiej Błaszczyński), lekarz i robotnik, to nie tyle "buntownicy" ile raczej "niepokorni". W ich życiu więcej było własnej drogi, własnej myśli, własnego rozumienia świata i ludzi, niż to się w otaczającym śląskim schemacie powszechnie zdarzało. Ich wiara była inna, samowystarczająca, samo się zdobywająca. A wszystko zaczęło się od słynnych, dziecinno-młodzieńczych spotkań w "budce" na podwórku Lucjana. To tam, w tej jedynej w swoim rodzaju szkole, trójka przyjaciół zafundowała sobie taką szczególną edukację, która później w życiu okazała się nie pasująca do niczego. Ale w czasie tych "studiów" wszyscy głęboko wierzyli, że "człowiek w połowie bierze się z książek."

Po Bohaterze scalającym przedstawienie, kolejnym żywiołem organizującym sceniczną opowieść jest obecność wielu kobiet. To one w dziwny, ale zarazem i realny sposób, są najważniejsze. To one wszystko widzą, wiedzą, niczemu się nie dziwią, krzątają się mozolnie wokół swoich domowych obowiązków, ale kiedy trzeba przejmują inicjatywę i pewną ręką prowadzą swoje rodzinne stada. Zawsze sensownie i bezpiecznie. Z takiego zapatrzenia w Kutzowe kobiety pochodzi wiele ciepłych scen. Ot choćby ta, w której matka Bohatera namawia mało ambitnego ojca na zmianę zawodu, i przy pomocy synów szkoli go na telegrafistę, dając początek jego kolejarskiej karierze na dworcu w Szopienicach. Albo jak "celtyckie wdowy" organizują sobie "szopienicko roździeńskie Jałty", czyli jak Chrobakowa (znakomita Grażyna Bułka), matka Adeli (urodziwa Agnieszka Radzikowska) z Marianną (powściągliwa, nieomal angielska Ewa Leśniak), matką Lucjana, pertraktują o przyszłości swoich dzieci. A zaczynają już, kiedy dzieci wyrastają z pieluch. I żmudnie negocjują pisemne traktaty, jak się okazuje, zupełnie niepotrzebnie. Bo życie ciągle coś zmienia. Kobiety są jednak elastyczne. I zawsze sobie radzą. To dzięki nim Kutza przedstawienie Talarczyka jest ciepłe i serdeczne. Ale także emocjonalnie zrównoważone i momentami po prostu piękne i po ludzku mądre.

I jeszcze o dwóch zabiegach stylistyczno - formalnych, które konstruują spektakl. Talarczyk odważył się zagrać swój spektakl na tle białego ekranu. Młoda scenografka Ewa Satalecka, pewnie wspólnie z reżyserem, doszli do wniosku, że uruchamiając życie w pustej przestrzeni, będzie można wspólnie obejrzeć ożywiony album ze starymi fotografiami. W bezbłędnym rytmie wyłaniają się więc i znikają kolejne zdjęcia, ożywiane opowieściami. Jakby ktoś wywoływał stare negatywy zdjęć śląskich rodzin, ze wszystkimi uroczystymi, celebracyjnymi szczegółami, smakami, by po kolejnej opowieści odłożyć je do ponownego zakurzenia. Czasem te "ruchome" fotografie wzbogaca grafika wyświetlana na horyzoncie, przypominająca dzieła Teofila Ociepki. Czasem jest to śnieg spadający na scenę, poetyzujący i unoszący w nieskończoność wszystko i wszystkich. Zmazujący grzechy i przynoszący cudowne nawroty wiary. Jak w Amarcordzie Federico Felliniego.

Z tych starych fotografii, z których ożywają bohaterowie, przenosi się na scenę przede wszystkim gest i ruch. W przedstawieniu Talarczyka, za sprawą Katarzyny Kostrzewy, autorki ruchu scenicznego, każda postać ma "swój" ruch, charakterystyczny, objaśniający postać. To dość niewiarygodne, a na pewno rzadko spotykane osiągnięcie w naszym teatrze, aby tak starannie zróżnicować przez gest i ruch postacie, a jednocześnie osiągnąć miedzy nimi harmonię. Wydaje się, że ów charakterystyczny gest i ruch, jako swoiste "metryki" postaci wywodzą się od Kutza, który swój świat najpierw opisuje "z widzenia". Talarczyk z Kostrzewą dostrzegli to bezbłędnie.

I wreszcie ten "dmuch na dwóch". Kutz w ramach "pierwszego zdania", które obejmuje zresztą znacznie więcej niż jedno zdanie, pisze: "Każdy muzykant od instrumentu dętego wiy, że wszystko zależy łod tego, jak pójdzie ci pierwszy dmuch. Teraz mie czeko take zadanie: skąd go wziąć? Ten dmuch!" Chciało by się dopisać przekornie, że każdy słuchacz orkiestr nie tylko dętych dobrze wie, że czasem się zdarza, że po pierwszym udanym dmuchu, następne dmuchy niekoniecznie muszą być tak samo udane. I z czasem nikt nie pamięta, że coś się dobrze zaczynało.

Ale na śląskiej scenie w Katowicach ten szczególny dmuch na dwóch udał się zadziwiająco pięknie!

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji