Być jak Bee Gees
"Teremin" Zelenki to wycinek biografii rosyjskiego wynalazcy, Lwa Siergiejewicza Teremina. W dramacie bohater nosi zamerykanizowane nazwisko, a opowiadana historia obejmuje okres jego pobytu w Stanach Zjednoczonych w latach trzydziestych.
W tym czasie Ameryka czerpała z Rosji całymi garściami: Lee Strasberg nie stworzyłby swojej metody bez systemu Stanisławskiego, a Robert Moog nie wynalazłby syntezatora bez dorobku Teremina.
Metoda dość szybko opuszcza jednak skromną teatralną manufakturę. Rozpoczyna się masowa produkcja gagów. Stanisławski czytany jest przez Freuda, co sprawia, że główną rolę odgrywać zaczyna "wewnętrzne samopoczucie" aktora.
Wiele pogody ducha i entuzjazmu mają w sobie aktorzy Teatru Współczesnego, którzy otwierają przedstawienie leniwym tańcem, inspirowanym kadrami Chaplinowskich filmów. Wiele entuzjazmu mają również odgrywane przez nich postaci, najbardziej typowi mieszkańcy Ameryki tamtego okresu: amerykańscy prominenci - Lucie Rosen (Monika Kwiatkowska-Dejczer), podobna do Rity Hayworth z filmu "Gilda", i jej małżonek Walter Rosen (Janusz R. Nowicki) oraz menedżer profesora Teremina, Goldberg (Krzysztof Kowalewski), obrotny Niemiec z przemysłowej rodziny. Subtelny kontrapunkt dla tych precyzyjnie powycinanych figur tworzy Lavinia (Monika Pikuła), nieco chłopięca emancypantka, z twarzą ubarwioną na ciemno - jak w minstrel show. Obok niej równie egzotyczny Teremin (Leon Charewicz), którego wizerunek łączy w sobie powagę Stalina i seks Piotra Rubika.
Prawdziwy entuzjazm budzi zaprojektowany przez Polivkę amerykański salon z czasów szalejącego kapitalizmu, pełen przepychu, zderzony z kompletem kilku mebli z serii "na wysoki połysk". Duszną atmosferę zbytku potęguje rozpostarte z tyłu sceny, lekko marszczone czerwone sukno. Intrygują umieszczone w głębi zakryte prześcieradłami przedmioty o kanciastych kształtach. W pamięci zostają różne odcienie czerwieni - od karminu ust Lucie po brunatne płytki salonu Rosenów.
W tym wielkomiejskim kątku toczy się bezsensowna paplanina zmanierowanych biznesmenów. Chociaż Rosenowie żadnego koncertu Teremina nie widzieli, mają już wizję wypromowania niepozornego Rosjanina na amerykańskim lądzie. Lucie nic nie rozumie z rewolucji bolszewickiej, myląc ją z późniejszą o dwadzieścia lat rewolucją obyczajową. Pierwsza część przedstawieniaTyszkiewicza, okraszona mnożącym paradoksy językiem Zelenki i serią mniej lub bardziej udanych gagów, jak ten z odklejonym wąsem żałosnego detektywa Hoffmana (Sławomir Orzechowski), daje widzom jednoznaczny komunikat: ma być śmiesznie.
Nieco bardziej demonicznie robi się, gdy w światek nieszkodliwych mieszczuchów wkraczają wysłannicy świata wielkiego koncernu, zalecając Tereminowi seryjną produkcję jego instrumentu. Jak poucza nas historia, tereminvox był pierwszym skowronkiem masowej produkcji muzyki z syntezatorów. Pojawił się równolegle z jazzem, owocem prawdziwej wirtuozerii. Wynalazek Rosjanina miał zmienić oblicze nie tylko sztuki, ale także polityki. "Tereminvox oznacza koniec arystokratycznego pojmowania muzyki" - mówi w dramacie Teremin, zapowiadając zwycięstwo komunizmu i narodziny muzyki pop. Z drugiej strony skomponowany w dramacie przez Schilingera (Janusz Michałowski) utwór na bazie informacji giełdowych przypomina początki ambientu, takie jak "Pacific 231" Honeggera, naśladujący dźwięk powoli przyspieszającej lokomotywy oraz twórczość późniejszego artysty, Johna Cage`a, znajdującego inspiracje w "Księdze Przemian". Prezentacja prototypu syntezatora, okrytego przez cały czas białym prześcieradłem, odbędzie się podczas spektakularnie zainscenizowanego koncertu. Schilinger, Hoffman i Teremin, stają za trzema skrzynkami, wiernie przypominającymi swym kształtem oryginalny instrument. Srebrne marynarki, finezja ruchów i "tatusiowaty" wygląd upodabniają ich do członków grupy Bee Gees z czasów największej świetności bandu.
W kolejnych odsłonach scena zmieni się w techniczne laboratorium, zawalone urządzeniami z tablicami rozdzielczymi, sprężynami, antenkami, obracanymi z namaszczeniem w dłoniach genialnego wynalazcy, zapraszając nas do jego intymnego świata.
Pojawia się żona Teremina, Rosjanka Katarzyna (Monika Krzywkowska). Okazuje się jednak, że impuls ze świata zewnętrznego jest zbyt słaby, by wywołać reakcję w mózgu naukowca. Teremin cierpi na podobną przypadłość, co Charles Foster Kane z filmu Wellesa - nieumiejętność obdarzenia uczuciem jakiejkolwiek ludzkiej istoty. Pielęgnuje jedynie dzieło swego życia, otaczając się coraz dziwaczniejszymi zabawkami - wynalazkami. Wysokościomierz konstruuje na chwilę przed występem na stadionie New York Yankees, jak sam mówi, "składając do kupy tylko kilka części". Na pewnym etapie przychodzi mu to więc zbyt łatwo, nie jest już "frajdą", jeśli w ogóle kiedyś było. Szukając wciąż nowych doznań i nie mogąc ich znaleźć, w pewnym momencie ucieka... jak Kane do twierdzy Xanadu. Osobisty dramat zderza się z groteską, a reżyser i aktorzy próbują wybrnąć z tej sytuacji, ratując się farsowym gestem. Jeśli w przypadku pierwszej części komunikat był dość jasny, tak tutaj nie wiemy, czy ma być śmiesznie czy smutno. Teremin Charewicza nie ma w sobie ani pogodnego dystansu do samego siebie, ani ukrywającego się między słowami dramatu, jaki mają w sobie bohaterowie filmów Zelenki. I chociaż teatr i film to dwa światy funkcjonujące na innych zasadach, warto przyjrzeć się aktorsko kamiennej twarzy Ivana Trojana (Petr z "Opowieści...", Ondrej z "Samotnych") - jego grze delikatnymi, mimowolnymi poruszeniami - i zestawić ją z teatralną "miną" Charewicza z doklejonym wąsem.
Tyszkiewicz rozciąga spektakl na trzy części, a ostatnia aż prosi się o jakąś energetyczną klamrę. Przedstawienie usycha jednak, podobnie jak sam główny bohater. Na wyciemnionej scenie Teremin opowiada Lavinii swój sen-wspomnienie z 1922 roku. Zagrał wtedy pierwszy koncert, na Ukrainie, dla widowni składającej się z biednych ludzi, zmuszonych do tego, by słuchać muzyki w służbie rewolucji. Słuchało go wtedy jedynie małżeństwo - skazane na śmierć za zjedzenie swoich dzieci - którego poszarzałe zdjęcie wyświetlane jest w głębi sceny.
Mimo silnego, lirycznego środka, jaki zastosował Tyszkiewicz, znaczenie historii pozostaje niejasne. Można było zupełnie nie zauważyć, że powtórzona ona została po raz drugi.
Świadkiem pierwszego wyznania był Goldberg, a działo się to u początku kariery Teremina w Ameryce, tuż po koncercie na stadionie, dla tysiąca ludzi. Wtedy właśnie Teremin boleśnie zdał sobie sprawę, że owa para była ostatnią naprawdę słuchającą go publicznością. Wizja nadchodzącego upadku przywodzi mu po raz kolejny wspomnienie tych ludzi. Zaś kilka chwil później obnaża drugą prawdę o roku dwudziestym drugim - wizyta u Lenina, o której Teremin opowiadał z ogromnym sentymentem, służyła w rzeczywistości zainstalowaniu w jego gabinecie podsłuchu, dzięki któremu Stalin mógł kontrolować poczynania tego "szaleńca, cierpiącego na paranoję".
Historia roku 1922 jak w soczewce skupia klucz do losu Teremina - rozpoczyna go i jednocześnie kończy. Zabrakło tego punktu ciężkości w przedstawieniu Tyszkiewicza. W końcu Lew Siergiejewicz znika, a jego amerykański fan club wpada w popłoch. Lavinia i Lucie nucą "stiep szirokaja". Z ust pozostałych bohaterów dowiadujemy się o ich dalszych losach, będących przedłużeniem życia samego Teremina i jego instrumentu.
Nawet historia nie rozstrzyga powodów jego tajemniczego zniknięcia. Jak grzyby po deszczu narastały wokół tego różne domysły - od porwania przez NKWD do ucieczki przed bankructwem i biedą, które przyniósł nań Wielki Kryzys. Będąc w Rosji, dalej konstruował swoje wynalazki - nawet w gułagu na Syberii, dokąd odprawił go Stalin. Podobno dopiero w 1991 roku pozwolono mu zapisać się do partii komunistycznej. Zapytany, po co to w ogóle robi, miał odpowiedzieć: "Obiecałem Leninowi!"
Rosyjski wynalazca należy do tych postaci, których losy mówią same za siebie. Dramat Zelenki i przedstawienie Tyszkiewicza znacznie zubażają tę nieprawdopodobną ilość sprzeczności, które nosił w sobie Lew Siergiejewicz, ucieleśniający ideał Marksa - by za dnia być robotnikiem, a wieczorem artystą.
Tercet egzotyczny Charewicza, Orzechowskiego i Michałowskiego, zestawiony z tym artystą, może jedynie cicho zaśpiewać słowa znanego refrenu: "Ah, ah, ah, ah, stayin` alive!"