Czy filozof może być zbawiony
Czerwiec, rok 1716, Bad Pyrmont. Car Piotr kuruje się u wód. Filozof Leibniz przygotował dlań widowisko ku czci Rozumu, Metody i władzy oświeconej, czyli także ku czci samego Piotra. Napisał sztukę, będącą nową wersją dziejów Fausta - w scenariuszu tym Faust odrzuca oferty piekła, a poddaje się całkowicie Rozumowi i Metodzie, których rzecznikiem, i w rzeczywistości, i we własnej sztuce, jest sam Leibniz. Zresztą filozof, by podkreślić wagę swych racji, decyduje się wziąć udział w przedstawieniu, zagrać siebie. I Leibniz, mądry doradca królów, zwycięża diabła, bowiem Faust pod jego przewodnictwem, bez pomocy piekła, osiąga to wszystko za co żądano odeń duszy - zdobywa wiedzę i władzę absolutną. Całość mają odegrać przed carem angielscy aktorzy z trupy Williama Shillinga.
Ale przedstawienie to, miast przebiegać harmonijnie, zmienia nagle swój starannie przez Leibniza opracowany kształt. Z triumfalnej pochwały współdziałania filozofii-teorii i władzy-praktyki przeradza się w klęskę wiary, przekonań, wyobrażeń nadających sens życiu Leibniza. Któż tak zamącił spektakl, kto pognębił filozofa? Naturalnie diabeł. Mefistofeles, główna figura historii Fausta, "duch wiecznego przeczenia" - jak określa siebie u Goethego. Wymyślona przez filozofa walka o duszę Fausta, mająca skończyć się oczywistą wygraną Rozumu, staje się walką diabła o prawo do duszy Piotra i samego Leibniza. Staje się spektaklem Mefista - dowodzącym, iż na rządy cara składa się długi ciąg zbrodni; dowodzącym, że doradca Piotra swoje intencje traktuje jako skutki, prawdziwych skutków starając się nie dostrzegać. Znają to w piekle: "W sosie z dobrych chęci / smaży się liczne plemię filozofów". Diabłu udaje się zburzyć niewzruszoną dotąd pewność Leibniza, udaje mu się rozgniewać cara. Car wychodzi, a filozof demoluje teatr...
Gdy czyta się sztukę Bradeckiego, ma się wrażenie, że autor z niejaką ironią traktuje ten, tak przecież poważny, istotny, spór Leibniza z Mefistem. Że tak naprawdę liczy się przede wszystkim obecność cara, wiszący nad diabłem i filozofem, rzeczywistością teatralną i pozateatralną ogromny, groźny cień Piotra. A na istotę władzy nie ma wpływu to, czy będzie się wierzyło, iż u jej podstaw tkwi dobro, czy też zrozumie się, że kieruje nią świadome zło.
Tak jest w tekście. Natomiast przedstawienie, reżyserowane przecież przez autora, nieco inaczej rozmieszcza akcenty. Obecność cara - a raczej symbol jego obecności, kukła - staje się mniej znacząca. Kukłę tę umieszcza bowiem reżyser za plecami widzów i jedynie w chwilach gdy figury działające zwracają się wprost do Piotra, publiczność przypomina sobie o jego istnieniu. To, że w zakończeniu kukła ożywa i wychodzi, niczego już nie zmienia. W efekcie sprawą najważniejszą staje się osobista tragedia filozofa, na plan pierwszy wysuwają się Leibniz i Mefisto, trzecia postać tego trójkąta właściwie nie istnieje. Ustawienie dwóch tych ról także poważnie wpływa na zmianę punktu ciężkości. W sztuce nie do końca wiadomo, kim jest Mefisto - może być tylko nazbyt inteligentnym i samodzielnym aktorem. Zaś w przedstawieniu to prawdziwy Diabeł. Krzysztof Globisz jest tak sugestywnie szatański, że trudno mieć jakiekolwiek wątpliwości. Widać, że Diabłu Globisza w całej tej rozgrywce chodzi o rację istnienia i działania, a przy tym i o pełną pychy prezentację własnego, diabelskiego posłannictwa (jeśli można się tak w tym wypadku wyrazić). Ta znakomita, obmyślona w szczegółach, wolna od szarży rola powoduje, że i dramat Leibniza nabiera nieco innych wymiarów. Należy sądzić, że po ciosach zadanych przez takiego diabła Leibniz już się nie podniesie, że to jego ostateczna klęska. Właśnie w ten sposób gra to Andrzej Kozak. Rozpacz filozofa w finale jest przejmująco autentyczna, wiadomo, że cały jego świat naprawdę legł w gruzach. Śmiertelnie ugodzony utartą swej ślepej wiary w Rozum, desperacko, infantylnie - on, najmądrzejszy z mądrych - próbuje zaprzeczyć istnieniu Mefista, burzyciela owej wiary. Kozak precyzyjnie prowadzi swą rolę; od początkowego zadufania poprzez narastającą irytację, niepokój, strach, aż do końcowego rozpadu, utraty poczucia tożsamości.
Takie potraktowanie ról Leibniza i Mefista powoduje, iż sztuka, która w czytaniu zdawała się bliska konwencji moralitetu, zmienia nieco charakter. Leibniz na scenie uczłowiecza się, staje się bardziej konkretną, żywą indywidualnością niż po prostu reprezentantem pewnego sposobu myślenia, a jego dramat jest - bardziej niż przegraną idei - dramatem osoby. Czy to źle? Inaczej; a na pewno mniej jednoznaczne są wrażenia wywoływane przez przedstawienie od tych, które rodzą się po przeczytaniu tekstu. Między obserwacją porażki ponoszonej przez upostaciowaną myśl a oglądaniem z bliska tragedii człowieka jest jednak pewna różnica.
Teatralno-zabawowo-uzdrowiskowa oprawa dramatu Leibniza, intensywna i barwna, sprawia, iż historia filozofa rysuje się jeszcze ostrzej. Człowiek, który był organicznie niezdolny do wątpienia, zostaje poddany morderczej torturze wątpliwości właśnie tam, gdzie czuł się zupełnie bezpieczny, gdzie zamierzał uwieńczyć, spointować dzieło swego życia. Nierzeczywista rzeczywistość teatru, atmosfera beztroskiego bytowania u wód podkreślają jeszcze, poprzez kontrast, prawdziwość sprawy Leibniza. Ów kontrast budowany jest nie tylko za pomocą samego tekstu, ale bardziej jeszcze poprzez aktorską interpretację postaci otaczających filozofa (tu przede wszystkim: Faust Edwarda Lubaszenki, Waldeck Wiktora Sadeckiego, Dibdin Rafała Jędrzejczyka) .
Cała ta historia ze "Wzorcem dowodów metafizycznych" jest w naszej codzienności teatralnej sprawą dość niezwykłą. Rzadko zdarza się, by reżyser pisał sztukę, a jeśli już - to przeważnie powstaje szkielet, który dopiero na scenie, dopełniony teatrem, ożywa. Dramat Bradeckiego natomiast funkcjonuje także bez sceny, po prostu jako dzieło literackie. Dzieło frapujące swym językiem (udatnie stylizowanym wierszem), problematyką i postaciami, a przy tym możliwe do odczytania na wiele różnych sposobów - bo zarówno interpretacja narzucająca się przy samej lekturze, jak i ta, którą zaprezentował w przedstawieniu autor, nie są, jak myślę, jedynymi. No i nieczęsto zdarzają się przedstawienia, sztuki (szczególnie współczesne), które głoszą pochwałę wątpliwości, o-pisują przerażające skutki ich braku, w dodatku nie podsuwając w miejsce obalonej wiary - wiary innej.
Co dalej? Przedstawienie obejrzy tylko Kraków (widownia była niemal pełna), może jeszcze ze dwa miasta - na to nie ma rady. Ale kariera sztuki nie skończy się chyba na prapremierze. Teatry, tak głośno biadające nad upadkiem współczesnej dramaturgii, zapewne będą sobie "Wzorzec" wydzierać z rąk. Przynajmniej powinny.