Artykuły

Pozaparlamentarne ćwiczenie przepony

"Tylko ja jestem winien, jeżeli widownia nie śmieje się" - wyznał Ray Cooney, mistrz współczesnej farsy, którego sztuka "Mayday" przez dwa sezony cieszyła się we Wrocławiu tak dużym powodzeniem, że w Teatrze Polskim postanowiono przedłużyć ów sukces, wystawiając kolejny utwór angielskiego autora - "Okno na parlament".

Tak postępują wszyscy, którzy chcą z sukcesu wycisnąć dodatkowe procenty. Dlatego udany film bywa przerabiany na serial, a serial na tasiemca. Dlatego po "Czterdziestolatku" kręci się "Sześćdziesięciolatka" (przegapiając okazję na "Pięćdziesięciolatka"), a lalka Barbie doczekała się kilkudziesięciu wcieleń w różne role. Nie inaczej - i trudno zgłaszać o to pretensje - stało się w Teatrze Polskim, z podobnym skutkiem, jak zazwyczaj. Raz jeszcze zaproszono Wojciecha Pokorę, żeby znowu wyreżyserował farsę Cooneya. Ponownie więc oglądamy na scenie przezabawne sytuacje i nieporozumienia, publiczność się zaśmiewa, a ja z nią, choć już nie do rozpuku. Może nie tylko dlatego, że rzecz została zrealizowana jakby mniej finezyjnie. Po prostu dla widza ze strony autora, reżysera i aktorów jest już mniej niespodzianek.

Gdyby odwrócić wyznanie Cooneya i zapytać, czyją jest zasługą, że publiczność się jednak śmieje, należałoby do autora dopisać większość realizatorów i wykonawców, a może i coś z właściwości skisłego ostatnio klimatu w Polsce, który sprawia, że ludzie dziś szukają okazji do odeśmiania swoich stresów codziennych, ucieczki od zgryzot i zażenowania, o jakie ich przyprawiają chociażby niektóre słowa, gesty i czyny prominentnych przedstawicieli naszych politycznych elit.

Nie będę tutaj streszczał "Okna na parlament", by nie psuć nikomu zabawy. Powiem natomiast, co mi się w przedstawieniu spodobało. Najbardziej przypadła mi do gustu rola Krzysztofa Dracza, który chyba najpełniej uchwycił konwencję ani jej nie przekraczając, ani z niej nie wypadając, a że przy tym dużo potrafi, dostarcza prawdziwej frajdy tym, co go oglądają. Prostymi, niewyszukanymi środkami, ale konsekwentnie zbudował postać cwanego kelnera Tomasz Lulek. Zaskakująca jest w swej scenicznej przemianie Halina Rasiakówna. Z dwu ciał eksponowanych na scenie, niemałe wrażenie zrobiło na mnie ponętne ciało żeńskie Małgorzaty Ostrowskiej, zwłaszcza gdy nie mówiło, ale mogło też zaimponować ciało męskie Marka Feliksiaka, szczególnie gdy wisiało w szafie.

W obsadzie są jeszcze: Jerzy Schejbal (prawie nie schodzi ze sceny), Bogusław Danielewski, Halina Skoczyńska, Mirosława Lombardo i Stanisław Melski. Są wyraziści, robią, co należy, choć tych, którzy ich wielokrotnie oglądali, niczym raczej nie zaskakują, gdyż - tak to odbieram - nie tyle "szukali" kreowanych postaci, ile raczej układali je z gotowych elementów, sięgając do szufladek swego zawodowego archiwum. Ale sięgali na ogół do szufladek właściwych.

Podobne uwagi mógłbym uczynić o reżyserii. Jest solidna, a jakby pospieszna. Więc bazuje na tym, co pewne, sprawdzone, choć przez to mniej oryginalne. Być może jednak z farsami powinno być jak z westernami: w westernie wszystko jest w zasadzie od początku do końca wiadome, ale chodzi o ten dreszczyk finalnego pojedynku, a w równie schematycznej farsie o to, by - dla higieny - pogimnastykować przeponę.

Myślę, że zabiegowi temu zechce się poddać wielu widzów. Kogo usatysjakcjonował "Mayday", nie powinien żałować pójścia na "Okno na parlament". Uśmieje się prawie tyle samo. Nawet ta sztywniejsza premierowa publiczność zgotowała reżyserowi, scenografowi i aktorom duże owacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji