Artykuły

Święta Barbara trzyma się mocno. W śląskim teatrze

Tytułowa bohaterka sztuki "Karin Stanek" Aliny Moś-Kreger, gwiazda "Czerwono-czarnych", w jednej z lepszych scen przedstawienia uczy się akcentować zgodnie z kanonem literackiej polszczyzny. Na śląskich scenach coraz częściej opowiada się śląską historię. I mówi po śląsku - pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Chwilami zmagania z literacką polszczyzną nawet Stanek wychodzą, ślunsko godko wraca jednak, gdy tylko pozwoli sobie na spontaniczność. Przeplatany żywiołowymi wykonaniami jej piosenek monodram przypomina jej drogę z bytomskiego podwórka do sławy i dalej - w zapomnienie. Niby gwiazdorska biografia, jakich wiele, ale oglądamy historię postaci szczególnie doświadczonej. Premiera odbyła się 22 lutego na scenie katowickiego teatru Korez.

Spektakl o Stanek jest bodaj pierwszą na teatralnej scenie próbą mówienia o śląskiej historii już po traumatycznych doświadczeniach II wojny, które zdominowały opowieść o regionie. Wszystkie powstałe ostatnio przedstawienia ukazują Ślązaków jako małą, odrębną kulturę między Polską a Niemcami, która z obu stron sporo wycierpiała. Stanek nie znalazła swojego miejsca w Polsce ani w "erefenie", gdzie na emigracji kończą często bohaterowie nowych śląskich spektakli. Nawet jeśli syci, to wydziedziczeni.

Wszystko zaczęło się w 2004 r. od "Cholonka", też w teatrze Korez. W spektaklu według powieści Janoscha (pseudonim Horsta Eckerta) z perspektywy śląskiej kuchni oglądamy półtorej dekady historii - od początku lat 30. do wejścia Armii Czerwonej. Niektórzy mówili o Janoschu jako anty-Kutzu, pokazującym brud, przemoc i głupotę zamiast mitycznego Śląska pracy i rodziny. To opowieść o Ślązakach jako ofiarach historii, ale i katach. Biernych, a co gorsza - nieświadomych. Tytułowy bohater najpierw zapisuje się do NSDAP i kupuje sobie "lepsze papiery" (imię Stanisław nie daje mu najlepszego startu w partii prawdziwych Germanów), a po wojnie wykopuje "papiery" polskie. Przygląda się płonącej synagodze, pije ze szwagrem gestapowcem. Komediowy potencjał Mirosława Neinerta i Roberta Talarczyka, którzy spektakl wyreżyserowali i w nim zagrali, w połączeniu z groteską i nutą nostalgii przytępiają nieco ostrze powieści. W efekcie wojnę oglądamy trochę jak w czeskim kinie - przez filtr smutnego humoru plebejskiej prowincji.

Inaczej było w wyreżyserowanym ostatnio przez Talarczyka spektaklu na podstawie powieści Kutza "Piąta strona świata" (premiera 16 lutego w Teatrze Śląskim w Katowicach). Także dlatego, że nieco wygładzonej teatralnie brzydocie z Janoscha przeciwstawia śląski mit rodem ze śląskiej trylogii. Ślązacy są tu podmiotowi i mają światopogląd. Wywodzą się z różnych rodzin: proniemieckich, powstańczych, komunistycznych. Zastanawiają się nad swoim położeniem. Świadomość ta jednak nie pomaga im przetrwać i giną zgnieceni przez tryby historii. "Jak nie podpiszesz - twoja wina, zaraz cię wyślą do Oświęcimia. A jak podpiszesz, głupi ośle, zaraz cię Hitler na Ostfront pośle" - odpowiada chór kobiet na wyśpiewywane przez nazistowskiego urzędnika wezwanie do wypełnienia ankiety narodowościowej. Później zaś - sami na swojej ziemi stają się obcy. Jeden z bohaterów, jako "element niepewny narodowościowo", nie może zrobić kariery lekarskiej. Wyjeżdża do Hannoveru. Inny odrzucony zostanie przez polską rodzinę narzeczonej, bo "hitlerowiec". To, co najcenniejsze w "Piątej stronie świata", to zawieszenie między mitem a politycznym konkretem historii.

Daleki od stereotypu jest także bohater ubiegłorocznej "Miłości w Königshütte" Ingmara Villquista z Teatru Polskiego w Bielsku-Białej, najgoręcej dotąd dyskutowanego ze "śląskich" przedstawień. Jan Schneider, utalentowany lekarz, były medyk Wehrmachtu, próbuje w tytułowym Chorzowie ułożyć sobie powojenne życie. Nie jest to łatwe. Nowe polskie władze nie wierzą w jego lojalność, a z drugiej strony - zastraszają go partyzanci z Wehrwolfu, niepogodzeni z klęską Rzeszy. Lawirując między nimi, odkrywa istnienie obozu w Świętochłowicach-Zgodzie. W miejscu dawnego niemieckiego kacetu powstał polski obóz dla folksdojczów, jak określała nowa władza każdy element narodowościowo niepewny. By pomagać krajanom, Schneider współpracuje z radzieckim majorem. Żaden wybór nie jest tu dobry ani oczywisty, żaden sojusz - trwały. Doktora Schneidera wyda wreszcie własna żona, zdecydowany szwarccharakter, przyjezdna Polka pogardliwie patrząca na miejscowych "dzikusów". Jednowymiarowy rys tej postaci to jedna ze słabości przedstawienia.

Przez długi czas narzekano na Śląsk jako teatralną prowincję, a kolejne realizacje klasyki czy repertuaru rozrywkowego powstawały tu jak wszędzie indziej, jakby twórcy teatralni nie dostrzegali tematu leżącego na ulicy. Teraz śląski teatr szybko odrabia lekcję, zadaną mu przez własną publiczność, a nie nakaz "centrali" czy kompleksy względem niej. Zarazem lokalna scena kształtuje swój język. Kontrowersyjne politycznie tematy opowiedziane są przez linearne fabuły, niestroniące od wzruszeń. Jest groteska - szorstkie poczucie humoru. Wreszcie - obrzędowość. W niemal każdym z opisanych tu spektakli ważną rolę odgrywa wesele; tylko w "Karin Stanek" go brak, ale to efekt osobistego niespełnienia bohaterki. Od obrzędowości tylko krok do aury śląskiego mitu. Nawet brzydota i okrucieństwo Janoscha jakoś się w nim rozpływają. Pytanie, czy śląski teatr potrafiłby mówić o Śląsku bez nostalgicznej nuty i figury św. Barbary w tle?

Na zdjęciu: Agnieszka Wajs jako Karin Stanek, Teatr Korez

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji