Artykuły

Nie-Boska Komedia w Białymstoku: dzieje hrabiego Henryka, a gdzie rewolucja?

"Nie-Boskiej Komedii" Zygmunta Krasińskiego nie wystawia się często. Toteż każda jej inscenizacja wzbudza ogólne zainteresowanie. Nawet wówczas, gdy nie pojawia się - jak to miało miejsce w Białymstoku - zapowiadana od sezonów. Konserwatyzm myślowy dzieła, trudności interpretacyjne, ogrom tekstu, wymagającego wnikliwej adaptacji, konieczność włożenia racji rewolucyjnych i racji starego świata w usta silnych aktorskich indywidualności, a w Teatrze im. Węgierki dodatkowo brak przyzwyczajenia do grania wielkiego i romantycznego repertuaru - wszystko to tłumaczy, choć nie usprawiedliwia lat namysłu. Usprawiedliwić może jedynie rezultat.

Przedstawienie trwa niewiele ponad półtorej godziny, co świadczy o rozmiarach skreśleń. Ma jedną przerwę, co sugeruje, że cenzura musi wypaść pomiędzy tym, co jest indywidualnym dramatem arystokraty, a tym, co stanowi przedmiot główny dzieła: racje rewolucji, zmierzającej do "odrodzenia rodu ludzkiego przez krew i zniszczenia form starych".

Rozegrane jest w jednej dekoracji. Od strony widowni wygląda ona jak kościół w ruinie: w głębi u góry coś na kształt prezbiterium, na dole katakumby i sarkofagi. Surowa, ponura nie ma w sobie ani romantycznego rozmachu ani dziewiętnastowiecznej operowej malowniczości, ale na zasadach umowności teatralnej pomieściła kilka miejsc akcji: salon, sypialnię, cmentarz, szpital, obóz rewolucyjny Pankracego i warownię arystokratów. Dopasowana do nastroju dzieła właściwie wyraża jego znaczenia, umożliwia wartki bieg fabuły, wspomaga aktorskie zadania i klimat scen, jest symboliczna wobec treści dramatu i wymowy inscenizacji: "okopy świętej Trójcy i ruiny świata". Użytkowość i umiar tej dekoracji dobrze świadczą o jej twórcy i teatrze.

Akcję rozpoczynają muzy: muzyka, czujnie wspomagająca inscenizatora, i poezja. Ta ostatnia uosobiona w Dziewicy (Helena Wizłło). Zakończy spektakl obraz miecza wbitego w ziemię i Bianchetti, który wynurzy się krokiem wojskowego z masy zwycięzców i pokonanych. Przypomną się wówczas słowa hrabiego Henryka: "Tak się poczyna wszelka nowa arystokracja". Na gruzach starego porządku i zachwianej niedojrzałej rewolucji, władzę może przejąć tylko wojsko.

Nie negując konserwatywnego stanowiska Krasińskiego wobec rewolucji, inscenizator Mirosław Wawrzyniak dał wyraz poważnym światopoglądowym zainteresowaniom naszego czwartego wieszcza i jego przenikliwym konstatacjom na temat mechanizmu każdej rewolucji, która ograniczona klasowo czy ideowo nie dojrzała do zwycięstwa. W ostatecznej wymowie malowana strachem dziewiętnastowieczna wizja rewolucji pozostała bliska myśli Krasińskiego. Czy wierna mu do końca? - tu można żywić wątpliwości, czy takie jak w Białymstoku konsekwencje myślowe i taka konkluzja zgodna jest z duchem dzieła Krasińskiego. I czy dla takiego sensu warto ten dramat wystawiać dziś właśnie.

Jedno pewne - sprawa rewolucji jest w białostockiej inscenizacji umotywowana powierzchownie, a bardziej przekonujący okazuje się rodzinny dramat hrabiego Henryka. W dużej mierze jest to także zasługa Barbary Komorowskiej, bardzo finezyjnie stopniującej grę poątaci Żony. Z dwóch - sądzę - powodów: nadmiernego skameralizowania całości i z przyczyny niedowładu sztuki aktorskiej protagonistów.

W opracowaniu tekstu (układ, skreślenia) i w doborze środków inscenizacyjnych oraz temperaturze scen zbiorowych przedstawienie ma zbyt wiele z nastroju opowieści, ilustrowanej przesuwającymi się obrazami. Rozlewna epika i bogaty świat nadprzyrodzony uległy gwałtownej redukcji. Część wynurzeń epickich włożono w usta hrabiego Henryka, część wypowiada Dziewica, która sama w pojedynkę pełni liczne funkcje: jest piekłem wszelakiej pokusy i poetyckim Aniołem Stróżem, ona wypowiada tekst za Orcia i ona posuwa akcję naprzód.

Taki zabieg adaptacyjny i inscenizacyjny pozwolił ominąć wiele raf bujnego widowiska romantycznego, jednym skrzydłem opartego o niebo i piekło, drugim o jakobińską rewolucję jak ją sobie w pożodze krwi i bezsensu wyobrażali przestraszeni polscy romantycy. Ale uwarunkował także ów ilustracyjny charakter białostockiej "Nie-Boskiej" i jej nadmiernie skameralizowany ton, dzięki czemu więcej tu rodzinnego dramatu hrabiego Henryka, poety i arystokraty, nakreślonego zresztą jako postać zbyt poważnie, bez odrobiny ironii - niż patosu rewolucji.

Racje bowiem starego i nowego porządku zawarte w słowach, czynach i postaciach Henryka i Pankracego nie znalazły dość silnej motywacji ani w sztuce aktorskiej Pankracego, ani w romantycznym patosie Henryka, ani w ogniu scen rewolucyjnych. Recytacyjnie i na małą miarę potraktowany Pankracy (Stanisław Jaszkowskl), w akcencie, geście i zachowaniu, temperaturze rewolucyjnych racji niczym nie przypominał przywódcy rewolucji i burzyciela starego porządku; w dodatku rozdartego wewnętrznie, bo zafascynowanego siłą przekonań i indywidualnością przeciwnika. Niedowład sztuki aktorskiej Pankracego sprawił, że w centralnych dysputach, przy największej ofiarności Krzysztofa Ziembińskiego grającego hrabiego Henryka, zgubiła się co najmniej połowa istotnych problemów, którymi nas "Nie-Boska" fascynuje w lekturze.

Sceny zbiorowe, zwłaszcza w obozie rewolucji, były świetnie pomyślane i skomponowane przez Leszka Czarnotę, ale ich matematycznie obliczone i precyzyjnie wyreżyserowane układy aktorzy wykonywali z takim aptekarskim namaszczeniem, że zupełnie traciły spontaniczność i tę żywiołowa siłę, jaką winny mieć na scenie.

I tak białostocka "Nie-Boska Komedia" nie stała się dziełem sztuki teatru, jak przedstawienie Konrada Swinarskiego w Starym Teatrze w Krakowie w roku 1965 (scenografia Krystyna Zachwatowicz, muzyka Krzysztof Penderecki). Nie były nimi zresztą także przedstawienia Bohdana Korzeniewskiego (T. Nowy w Łodzi, 1958 - scenografia Józefa Szajny), Jerzego Kreczmara (T. Polski w Poznaniu. 1964) czy Adama Hanuszkiewicza w T. Narodowym w Warszawie (1969, scenografia - Mariana Kołodzieja, muzyka Andrzeja Kurylewicza), albo spektakle w Bydgoszczy i Gdańsku. Ale na pewno przedstawienie białostockie nie uroniło nic z dotychczasowego dorobku polskiego teatru w scenicznej interpretacji tego dramatu. Nie zakłamało fabuły. Nie wypaczyło głównych myśli. Przeciwnie - wniosło oryginalne konstatacje. Czy słuszne -- to zupełnie inna kwestia. Zrealizowane zostało na poziomie najwyższych osiągnięć sceny białostockiej, a nawet nieco ponad jej codzienne możliwości. Zasługa w tym reżysera Mirosława Wawrzyniaka i jego współpracowników: Leszka Czarnoty, Ryszarda Kuzyszyna i Piotra Mossa, konsultantów oraz zespołu aktorów, którzy z pietyzmem potraktowali dzieło romantyka a widzów z wielką powagą. Niedostatki przedstawienia - to znów smutne świadectwo dotychczasowej wąsko pojmowanej polityki programowej teatru. Miejmy nadzieję, że odchodzącej w przeszłość.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji