Artykuły

Wieś Stiepańczykowo

Nowa praca sceniczna Jerzego Krasow­skiego - adaptacja oraz inscenizacja krótkiej i wczesnej powieści satyrycznej Dostojewskiego "Wieś Stiepańczykowo i jej mieszkańcy" - wywołała już wiele sprzecznych opinii, spowodowała żywe spory, nie tyle może ujawnione publicz­nie, ile kuluarowe. Słyszałem po premie­rze takie na przykład głosy ludzi bywa­łych, ludzi z profesji bliskich teatrowi: i po cóż ta adaptacja? To nie jest prze­cież nawet - mówiono - jakiś typowy Dostojewski: brak w tym pazura, wstrzą­su i dramatu! A poza tym - mówiono - to takie jeszcze w gruncie rzeczy rodza­jowe i dziewiętnastowieczne; w najlep­szym wypadku coś koło Sałtykowa-Szczedrina i taka trochę rodzajowa po­wtórka Molierowskiego "Świętoszka"...

Twierdzę, iż są to opinie powierzchow­ne, oparte na pozorach. Postaram się to wykazać najkrócej, jako że wypadnie nam się zająć w tej kronice aż czterema przedstawieniami.

Krytycy "Wsi Stiepańczykowo" nie do­ceniają najwidoczniej, zarówno w dziele Dostojewskiego, jak i w adaptacji (bardzo wiernej, ale i przemyślnej) tej przecież rzeczy podstawowej: tej perspektywy krzywego zwierciadła, która bierze się z przewrotnego zabiegu - z prostoduszności osoby powieściowego narratora. Z udanej więc powagi i pieczołowitości szczegółów, z udanej rodzajowej faktury tej opowieści, która w całości jest takim spiętrzeniem i obrazem klinicznego idio­tyzmu, że każdy szczegół rodzajowy staje się tu w istocie jednym więcej rysem groteski. I w tym jest przecież szczególna smakowitość tej "innej", tej niedocenia­nej prozy Dostojewskiego, drapieżnej po­przez ukrytą groteskę i pozorną niby dobroduszność gawędziarza.

Są w niej wyborne ładunki dowcipu - dowcipu typowo rosyjskiego, o niepowta­rzalnej barwie; są już zwroty i porzeka­dła wręcz przysłowiowe ("Zgadzam się, że Bachczejew nie stworzył astronomii, ale..." itd.); są całe partie dialogów w sa­lonie Rostaniewa, które, przy całej swojej rodzajowej i detalicznej otoczce, każą raz po raz myśleć o "Łysej śpiewaczce". I jest na koniec ta modelowa kreacja imć Fomy Fomicza Opiskina - nie tyle może powiatowego Tartuffe'a, ile już raczej powiatowego Artura Ui, jeśli koniecznie mamy pozostać w kręgu znaczących i modelowych postaci z dramaturgii.

Rozumiem, że dla tych właśnie powo­dów dokonał Krasowski adaptacji "Wsi Stiepańczykowo". Ale dokonał jej także z przyczyn ściślej teatralnych. Wczytując się w tę prozę - tak przypuszczam - musiał dostrzec bardzo zachęcającą i ponętną możliwość przełożenia na język teatru tego właśnie przewrotnego zabie­gu: prostoduszności narratora, krzywego zwierciadła groteski, pozornej rodzajowości i zatroskanej powagi tego malun­ku, który w całości narzucony jest na gruntującą go tonację buffo. I nie byłby Krasowski świadomym swego celu i war­sztatu twórcą teatralnym, gdyby tych istniejących w tekście przesłanek nie rozwinął, gdyby tych rysów nie skupił i nie wyostrzył, gdyby na koniec nie wy­ciągnął wszystkich konsekwencji z owe­go spięcia ostrej groteski i rodzajowych obrazków parafiańszczyzny rosyjskiej z połowy ubiegłego wieku. Ale to właś­nie uczynił.

Nie posłużył się zresztą wcale żadnym "epickim" chwytem narratora sceniczne­go, choć ów narrator, jak mówiłem, tak ważną spełnia funkcję w powieści. Tłu­maczenie sceniczne Krasowskiego jest zgoła inne: ów powieściowy narrator, czyli siostrzeniec, Sergiusz Aleksandro­wicz, jest w przedstawieniu od pierwszej sceny najwyraźniej groteskowo potrakto­waną postacią, ale postacią zarazem sym­patyczną, rozbrajającą, zagubioną w tym mateczniku dziwolągów i bezradną w tym dziwacznym zwierzyńcu. Chociaż więc nie jest narratorem - z nim razem i poprzez niego zagłębiamy się w ten matecznik, z dobrą wolą i pryncypialną naiwnością, ale zarazem z pełnym jej poczuciem i z ostrą świadomością całej natury tego układu: obrazu, zwierciadła, postrzegacza. I oto bodaj szczególna w ta­kim układzie propozycja, jeśli nie for­muła inscenizacji tudzież gry z tak zwa­nym "dystansem".

Dodam od razu: wyborna rola Ferdy­nanda Matysika. Zapalczywość z zażeno­waniem, układność z niezgrabnością, nie­śmiałość ubiegająca się o stanowczość i zadzierżystość ambicjonalna sąsiadują­ca z mazgajstwem, posłuszeństwo tedy z determinacją i na dobitkę szczera siła komiczna, a wszystko to zrobione cienko i obliczone precyzyjnie, nie rozmazane żadnym zbytecznym detalem.

Ta rola zresztą, jak rozumiem, poda­wać bodaj miała pewien szczególny ton całemu przedstawieniu - całej tej wizji Stiepańczykowa. Czy tak się jednak stało i w jakim stopniu?

Na pewno w stopniu bardzo znacznym. Już ekspozycja, już scenografia i wstępna rama przedstawienia sugerują pastisz i smakowite cytaty z niegdysiejszej ro­dzajowej opowieści, z bezkresnych prze­strzeni dawnej Rosji. Bachczejew, Ser­giusz i stangret Griszka z batem, gdzieś na rozdrożu, zapatrzeni w siną dal... "Eej uchniem, eej uchniem"... Nad podwórzem przy kuźni w miasteczku B. i tak samo nad salonem Rostaniewa, gdzie już do

końca pozostaniemy, wiszą nad jasnym horyzontem albo i sterczą na słupach koła i dyszle chłopskich furmanek, cebry i stągwie na łańcuchach, ogromne drabi­ny pokryte słomą (czysta i bezbłędna, peł­na dowcipu a nie natarczywa konstrukcja Aleksandra Jędrzejewskiego). I jeszcze, dla tego niby "tła", kilka skrótowych scenek z chłopami, zwięźle i ostro popro­wadzonych, bardzo zabawnych. A potem gabinet osobliwości - rytmiczna prezen­tacja domowników Rostaniewa z poleca­jącym komentarzem gospodarza. Uroczo idiotyczne dialogi, pyszne figury.

Figury zresztą podławe, ale z podławym namaszczeniem i przekonaniem o ministrowskich swoich talentach. I tu ma miejsce wyborny dialog Sergiusza z Mizynczykowem (Andrzej Polkowski), kliniczny jako objaw: oto mały szachraj tak przekonany o nadrzędnej zacności wszelkich działań, które przyniosą mu korzyść, że po małej chwili niemal go­towi jesteśmy uznać jego racje! I oto tak­że jeden z ważnych sekretów stylu, szczególnej barwy "Stiepańczykowa", od­naleziony i uchwycony przez Krasow­skiego: to wygłaszanie idiotyzmów z ab­solutną powagą, to klarowanie łajdackich sprawek z bezczelnością właściwie nie­zamierzoną, rozbrajającą, na poły nie­umyślną. To Sałtykow-Szczedrin, czy Gogol? A może jednak Dostojewski, pa­nowie?

Nie chcę przez to powiedzieć, że oglą­daliśmy przedstawienie doskonałe, nie budzące istotnych zastrzeżeń w pewnych punktach. Na pewno są w nim dłużyzny, kiedy relacja sceniczna idzie w ślad za perypetiami opowieści, wyselekcjonowanymi wprawdzie, ale niekiedy tylko wią­żącymi istotne spięcia. Nie wszystko tedy da się podciągnąć pod tę wyjściową for­mułę pastiszowanej i cytowanej jak gdy­by rodzajowości, zrytmizowanych ukła­dów groteskowych - formułę zresztą ge­neralnie obejmującą tło, ponad którym góruje Foma Fomicz, samoistne studium psychologiczne. I obok drugie studium - jakby negatyw Fomy, wujaszek Rostaniew o szczerozłotym sercu. Ten prowa­dzący duet na poły tylko odpowiada oczekiwaniom.

Stanisław Igar, bezbłędnie obsadzony w roli Fomy, raz jeszcze prezentuje aktorstwo o wielkim bogactwie, giętkości, wyrazistości środków, aktorstwo przy tym prawdziwie inteligentne, warsztat mistrzowski. Jego Foma, bardzo rosyjski (z leciutkim nawet akcentem w mowie), ma w sobie tyleż błazna, co i despoty, gracza, parafiańskiego filozofa i rezonera, i moralisty dla ubogich. Igar nie znajduje jednak partnera w Stanisławie Michali­ku, który chwiejność i rozterki wujaszka sygnalizuje tylko sztywnością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji