Celebryta przez przypadek
- Zostałem reżyserem dubbingu, dużo grałem w teatrze Polskiego Radia, czytałem w radiu powieści. Nie mogłem tego pogodzić z codzienną pracą w teatrze, ale nie żałuję swojej decyzji, choć czasem mi tego brakuje i chętnie bym w czymś zagrał. Rozmowa z JACKIEM ROZENKIEM, aktorem, prezenterem telewizyjnym, trenerem biznesu.
Z wykształcenia jest aktorem, absolwentem PWST w Warszawie (dyplom 1995). Był na etacie w Teatrze Współczesnym. Zagrał w wielu polskich serialach i w filmach kinowych. Współpracował z 20th Century Fox w Los Angeles i Lucas Film w San Francisco jako reżyser dubbingu. Od 20 lat zajmuje się też szkoleniami we własnej firmie Audytorium. Ma drugi stopień instruktorski wschodnich sztuk walk. Od stycznia z Iwoną Radziszewską prowadzi poranny magazyn TVP2 "Pytanie na śniadanie". I wcale nie jest celebrytą, na którego próbują go wykreować plotkarskie media.
- Coraz mniej można pana oglądać na małym i dużym ekranie. Zrezygnował pan z aktorstwa?
- Nie zrezygnowałem i wciąż jestem na planie jakiegoś serialu. Teraz w "Barwach szczęścia", wcześniej "Na Wspólnej". Przewinąłem się przez prawie każdy duży serial emitowany w naszych telewizjach. Grałem też w teatrach telewizji. Dosyć dawno nie było mnie w kinie, ale przygotowuję się do zagrania w debiucie reżysera, który był kiedyś uczestnikiem prowadzonych przeze mnie warsztatów.
- Co zadecydowało, że postanowił pan zostać aktorem?
- W dużej mierze przypadek. Bardzo dużo czytałem, często chodziłem do teatru. Ogromne wrażenie zrobił na mnie spektakl "La fabulacione" z Tadeuszem Łomnickim i co prawda nie myślałem jeszcze o aktorstwie, ale moja ówczesna dziewczyna chciała być aktorką i namawiała mnie, żebym spróbował. Zdałem i zostałem aktorem.
- Kto pomagał panu w stawianiu pierwszych kroków po dyplomie?
- Opiekował się mną profesor Zbigniew Zapasiewicz, byłem jego asystentem w teatrach telewizji, które reżyserował, grałem z nim. Czułem opiekę artystyczną i mentorską mistrza.
- Debiut teatralny?
- W sztuce "Miłość i gniew", w której grałem Cliffa Lewisa, przyjaciela głównego bohatera. Było to na scenie Teatru Powszechnego w Warszawie.
- Debiut filmowy?
- W filmie "Szczur", rola funkcjonariusza UOR Pamiętam do dziś, bo po raz pierwszy wszedłem na plan filmowy; to było duże przeżycie.
Cały swój czas poświęcam na to, żeby zrobić coś dobrego
- Pierwsza rola w serialu telewizyjnym?
- W "Klanie" rola właściciela agencji reklamowej, kontrowersyjna postać geja, którego żaden z aktorów nie chciał grać. Dzisiaj to nie do pojęcia, ale wtedy był to problem.
- Przed "Klanem" zagrał pan w "Ekstradycji". Był rok 1995, a "Klan" był dwa lata później.
- No cóż, jest pan lepiej przygotowany ode mnie. Rzeczywiście, tak było.
- Angaż do dobrego teatru, jakim był Teatr Współczesny, o czymś świadczy. Był pan tam aktorem w pełni wykorzystanym?
- Spędziłem w tym teatrze kilka lat, bardzo ważnych dla mnie jako początkującego aktora. Pierwszym zadaniem była rola urzędnika
w "Martwych duszach". Piotr Adamczyk grał porucznika. Mówiliśmy po cztery słowa, ale byliśmy tak zaangażowani, że przychodziliśmy na każdą próbę i podpatrywaliśmy fantastycznych aktorów. Jednocześnie wszedłem na zastępstwo do sztuki "Miłość na Krymie". Po pierwszych szlifach aktorskich dostawałem poważniejsze role. Jednocześnie grałem w Teatrze "Prezentacje" Romualda Szejda, w sumie 31 razy w miesiącu. Na nic innego nie miałem wtedy czasu.
- To dlaczego zrezygnował pan z teatru?
- Powiększyła mi się rodzina, były inne potrzeby i zająłem się biznesem, żeby zarabiać na jej utrzymanie. A mam przecież trzech synów.
Zostałem reżyserem dubbingu, dużo grałem w teatrze Polskiego Radia, czytałem w radiu powieści. Nie mogłem tego pogodzić z codzienną pracą w teatrze, ale nie żałuję swojej decyzji, choć czasem mi tego brakuje i chętnie bym w czymś zagrał.
- W filmie nie miał pan szansy pokazać się w dużej roli, oferowano panu małe, drugoplanowe. A jednak pan je przyjmował?
- Każda rola w filmie jest przygodą i wyzwaniem dla aktora. Nie dzielę ich na pierwszo- i drugoplanowe, tylko na dobrze i źle zagrane, a ocenę pozostawiam już widzom.
- Aż osiem lat grał pan w serialu "Samo życie". Jak wspomina pan tę pracę i swojego bohatera?
- Przez kilka lat grałem Marka Szafrańskiego, zastępcę redaktora naczelnego pisma "Samo Życie". Oglądałem niedawno pierwsze odcinki i zauważyłem, że jestem teraz kimś kompletnie innym.
- Spędził pan rok "Na Wspólnej"...
- Grałem zakochanego ornitologa, faceta na tyle dziwnego, że nie mógł na stałe zagościć w serialu, gdyż byłoby to pewne szaleństwo. Początkowo miałem pokazać się w sześciu odcinkach, a zostałem rok.
- Może większą satysfakcję miał pan w spektaklach telewizyjnych?
- Nie chciałbym, by zrozumiano, że nie mam satysfakcji jako aktor. Dobrze wspominam spektakl "Człowiek do wszystkiego". Chciałbym się dalej rozwijać i grać podobne role. Spotkania z reżyserami i aktorami na planie Teatru Telewizji dają poczucie solidnej teatralnej pracy nad rolą. Jest czas na próby i testowanie różnych rozwiązań, a daje to ogromną satysfakcję i zazwyczaj przekłada się na ciekawy efekt artystyczny.
- A jako reżyser dubbingu?
- Reżyserowałem wiele filmów w polskich wersjach językowych, pracując w najlepszych studiach na świecie. Moją przygodę rozpocząłem od "Dr. Dolittle'a" w polskiej wersji językowej, byłem reżyserem dubbingu, aktorem, odpowiadałem za obsadę, przygotowywałem "układkę", czyli dopasowanie tekstu do ruchów ust i za organizację całego projektu. Potem były trzy części "Gwiezdnych wojen", "Tytan - nowa Ziemia" i "Dr Dolittle 2".
- Reżyseria dubbingowa wyszła z aktorstwa dubbingowego?
- Po raz kolejny zdecydował przypadek, który zetknął mnie z przedstawicielami 20th Century Fox w Los Angeles. Po rozmowie i próbnych nagraniach zdecydowali się zainwestować w moją naukę i powierzyli mi reżyserię dużej produkcji dubbingowej. Miałem już wtedy duże doświadczenie jako aktor dubbingowy.
- Jak nawiązał pan współpracę z 20th Century Fox w Los Angeles i Lucas Film w San Francisco?
- Rozpoczęło się od wyjazdu do Kopenhagi i Los Angeles oraz nauki amerykańskich standardów dubbingu filmów, który znacznie różnił się od polskich doświadczeń.
- Ale podobno już nie kontynuuje pan tej współpracy?
- Po tak dużych i angażujących produkcjach postanowiłem szukać inspiracji i rozwoju gdzie indziej.
- Od kiedy zaczął się pan pokazywać w tabloidach, dorobiono panu inny wizerunek. Teraz jest pan celebrytą, a nie aktorem.
- Myślę, że przez przypadek znalazłem się w grupie celebrytow. Ponieważ tabloidy traktują mnie instrumentalnie, ja odwzajemniam się im tym samym.
- Walczy pan z tym wizerunkiem na swoim blogu?
- Pisałem błoga, ale zaprzestałem. Szybko się tym znudziłem; doszedłem do wniosku, że nie mam nic do powiedzenia przez taką formę komunikowania się z ludźmi.
- Nie wiedziałem, że zajmuje się pan szkoleniami, że ma własną firmę. Na czym polegają zajęcia? Zacznijmy od komunikacji...
- Komunikacja to budowanie świadomości i odpowiedzialności za to, co i jak mówimy. Na moich warsztatach ogromną wagę przykładam do wysiłku włożonego w próbę zrozumienia drugiej osoby i dopiero potem do precyzyjnego sformułowania komunikatu.
- Prezentacja...
- W dzisiejszym zabieganym świecie to wyjątkowo ciekawa i wymagająca sfera, polegająca na umiejętności dialogu z grupą osób i przedstawienia pomysłu w ciekawy i wiarygodny sposób.
- Przywództwo...
- Przywództwo w moim rozumieniu wymaga pokory, szacunku do drugiego człowieka i odwagi, by realizować wspólne cele, a to dość trudne połączenie.
- Rozwój osobisty...
- Sam staram się ciągle rozwijać. Ten temat to pochodna wiedzy i wieloletnich doświadczeń, także pracy z wielkimi mentorami, takimi jak Jacek Santorski. Mam poczucie, że najlepsze jest ciągle przede mną, w każdym razie sam dużo się uczę.
- Te zajęcia z pewnością dają panu satysfakcję?
- Ogromną, bo widzę wymierne efekty. Pod opieką mam prawie
400 osób. Czerpię z ich doświadczeń, co przekłada się na następne projekty.
- Kto pracuje w pana Audytorium?
- Zapraszam do współpracy najlepszych na polskim rynku trenerów, konsultantów biznesowych, menedżerów. W sumie około 20 osób.
- Ostatnio był pan jurorem konkursu Miss Polonia. Jak ocenia pan walory tegorocznych finalistek?
- Jak co roku, znakomicie.
- Typował pan do korony tę kandydatkę, która ją otrzymała?
- Była to jedna z moich faworytek, która oprócz tego, że jest piękna, jest sympatyczną i kontaktową osobą. Ma wiele walorów, które powinny się sprawdzić wszędzie, gdzie będzie reprezentowała Polskę.
- Co jest największym atrybutem kobiecej urody?
- Wrażliwość i spojrzenie. Wrażliwość towarzyszy kobiecie od urodzenia przez wszystkie etapy życia. Ten atut się nie zmienia. Spojrzenie zyskuje na mądrości i przenikliwości, kobiety wraz z wiekiem stają się jeszcze piękniejsze.
- Czy obie pana żony miały te walory?
- Nie sądzę, żeby w Polsce, która słynie z pięknych kobiet, jakaś była pozbawiona takich walorów.
- Nie udało się panu życie osobiste, i to dwukrotnie. Przeanalizował pan przyczyny?
- Życie osobiste składa się z wielu warstw, są w nim elementy constans, które już do końca pozostaną w moim życiu, jak na przykład synowie, więc mogę powiedzieć, że jest to niezwykle udane życie osobiste.
- W kwietniu będzie pan wolny. Jak będzie pan sobie radził?
- Kompletnie nie myślę w takich kategoriach, skupiam się na wychowywaniu synów i analizowaniu nowych możliwości, które się przede mną otwierają. Cały swój czas poświęcam na to, żeby zrobić coś dobrego. Nowe projekty całkowicie pochłaniają moją uwagę i wyobraźnię.
- Robi pan wszystko, żeby być dobrym ojcem?
- Nie widzę w sobie takiej sfery, którą mógłbym zagospodarować, żeby być jeszcze lepszym. Każdy z trzech moich chłopaków zasługuje, żebym był dla nich fantastycznym ojcem.
- Od niedawna jest pan prezenterem telewizji śniadaniowej. Robi pan to perfekcyjnie. Czy przydały się doświadczenia z pracy nad komunikowaniem się z ludźmi?
- Tak, ale w telewizji pilnie śledzę doświadczonych kolegów. Telewizja śniadaniowa to szczególne medium. Codziennie wchodzimy do domów ludzi, jemy z nimi śniadanie, spędzamy wspólnie czas. Bycie gościem wymaga szacunku dla ich świata. Trzeba im dawać najlepszą propozycję emocjonalną, intelektualną. Chcę, żeby dobrze się czuli w moim i koleżanki towarzystwie.
- Co zdecydowało, że przyjął pan propozycję Dwójki?
- Dyrektor Patrycja Matuszewska ma wprost niewiarygodny dar przekonywania i jej wizja telewizji śniadaniowej bardzo mi odpowiadała. Postanowiłem spróbować.
- Na co trzeba uważać, prowadząc program śniadaniowy?
- Prowadzącym powinna towarzyszyć pokora. Przy zachowaniu swojej osobowości, swojego patrzenia na świat, poczucia humoru. Nie możemy przysłaniać gości, bo to oni są bohaterami każdego wydania.
- Ma pan teraz pasmo sukcesów, a jeszcze tak niedawno myślał pan o samobójstwie...
- Jak się o tym dowiedziałem, zamarłem. Byłem równie zaskoczony jak pan. Na Facebooku napisałem, że jadę na narty, a ponieważ dopiero się uczę, dla żartu zrobiłem sobie zdjęcie w windzie i skomentowałem, że jestem tak żenujący, że jedyne,co mi pozostało, to popełnić samobójstwo. Znajomi odebrali to prawidłowo i szczerze się uśmiali. Ale zdanie wyrwane z kontekstu wypaczyło sens tego zdarzenia.
- Czy informacja, że pochodzi pan z patologicznej rodziny, również została wypaczona?
- Moje środowisko rodzinne nie było patologiczne, ale to zewnętrzne tak, bo wychowałem się w środowisku zabójców i złodziei. Każde wyjście z domu było kontaktem z patologią. Zawsze chciałem się stamtąd wyrwać, zmienić otoczenie. Moja rodzina była fajna, czuć było ciepło rodzinne.
- Nadal uprawia pan wschodnie sztuki walk?
- Już nie, zamieniłem je na sztukę komunikacji z ludźmi, ale biegam, ćwiczę, dbam o kondycję.
- Co pana najbardziej relaksuje?
- Rozmowy z drugim człowiekiem, najchętniej na jego temat. I to, co z takich rozmów wynika, co mnie zaskoczy, poszerzy moją wiedzę i wyobraźnię.