Wspaniała Ćwiklińska
RECENZJĘ z tego przedstawienia należałoby zacząć od czterech wyrazów, widniejących na afiszu: "Występy gościnne Mieczysławy Ćwiklińskiej". Istotnie, to Ćwiklińska góruje nad całym przedstawieniem, nadaje mu smak, soczystość, urok i sprawia, że długo będziemy pamiętali sztukę hiszpańskiego autora, która bez tej kreacji przepadłaby zapewne szybko w naszym wspomnieniu.
Ćwiklińska gra Babkę, którą w życiu spotkało najstraszliwsze rozczarowanie. Wnuk nade wszystko kochany i przez dziadków wychowywany uciekł z domu w chłopięcym wieku, by przez lat dwadzieścia się nie zjawiać. Babka ma jednak kochającego ją męża i ten widząc rozpacz staruszki, wręcza jej w ciągu długich lat listy pochodzące jakoby od chłopca i zapewniające babkę o jego miłości.
To szlachetne kłamstwo pociąga za sobą jednak, jak każde kłamstwo, konsekwencje i oto autor ukazuje nam Babkę właśnie w najbardziej dramatycznej chwili jej życia, gdy po przeżyciu wielkiej radości, zmuszona jest przeżyć okrutne rozczarowanie: zobaczyć prawdziwego wnuka, łotra i rzezimieszka, w niczym niepodobnego do obrazu, jaki stworzyła sobie z fikcyjnych listów. Aktorka, grająca rolę Babki, musi więc z nastroju radosnej pogody, z kreacji komediowej przejść w oczach widza do dramatycznego bólu, od chwili szczęścia do bankructwa całego życia. I tutaj właśnie Ćwiklińska pokazała swój talent.
Gdy w akcie drugim stworzyła postać o zacięciu komediowym, czarowała uśmiechami, promieniała radością, zdobywała kokieterią, była uosobieniem słonecznej starości, rozkwitającej w cieple kochających ją serc, zaraz potem w akcie trzecim już od chwili, gdy w popielatej, smutnej sukni ukazała się u szczytu schodów, była uosobieniem rozpaczy. Jak jasny płomień brutalnie zdmuchnięty, jak blask słońca, który zasłoniła czarna płachta. To przejście od radości do rozpaczy pokazała Ćwiklińska z maestrią wielkiej artystki, której nie obcy jest żaden rodzaj aktorski.
Czemu na początku napisałam, że sztuka Casony, jednego z czołowych autorów dramatycznych Hiszpanii, bojownika o wolność swej ojczyzny i dobrowolnego emigranta od czasu wojny domowej, jest z tych, którą bez kreacji Ćwiklińskiej zapomnielibyśmy szybko?
Postaram się na to pytanie odpowiedzieć.
Casona osnuł swą sztukę na znanym i często używanym w dramaturgii zagadnieniu roli złudzenia w życiu ludzkim.
Czy złudzenie daje szczęście? Czy należy ludzi karmić złudzeniami?
Ten motyw przewijał się w wielu utworach literatury światowej. To, co wydobył jednak z niego Casona przypomina najżywiej sztukę rosyjskiego pisarza Jewreinowa "To co najważniejsze", graną kiedyś po mistrzowsku przez Zelwerowicza i Broniszównę na scenie Teatru Polskiego. Tylko że stworzony przez Casonę pomysł biura uszczęśliwiającego ludzi przy pomocy tricków, oszustw i bajek grzeszy większą, niż u Jewreinowa sztucznością, a sama sztuka razi przede wszystkim tym, że w żaden sposób nie może się zdecydować, jaki reprezentuje rodzaj.
W akcie pierwszym jest to zapowiedź sensacji zaprawionej, niestety, pseudopoezją, w akcie drugim sytuacja się poprawia, bo przechodzimy do autentycznej komedii, chwilami tylko okraszonej zbędnym sentymentalizmem, w akcie trzecim natomiast jesteśmy już świadkami melodramatu, którego zadaniem jest widza wzruszyć.
Niełatwe więc zadanie miała tu reżyseria, która musiała nadać jakiś jednolity ton przedstawieniu i ustawić w logiczny sposób figury nagromadzone na scenie, niejednokrotnie jak gdyby wymykające się spod intencji autora. Drobny przykład: w biurze mającym na celu dostarczanie szczęścia ludziom sekretarka Helena znęca się w przykry i brutalny sposób nad maszynistką. Dlaczego nie zaczyna od uszczęśliwiania ludzi na swym własnym podwórku? Inny przykład: dyrektor biura sądzi, że uszczęśliwi dzieci, porywając je matkom, lub więźniów, posyłając im pod okna więzienia uśmiechającą się dziewczynę. Drobne to szczegóły, ale charakterystyczne dla naiwnych niespodzianek tej sztuki.
Przyznać trzeba, że reżyser Natalia Szydłowska obracała się w tym całym chaosie ze swobodą i starała się jak mogła nadać poszczególnym osobom zgodne z zasadami psychologii i logiki oblicze. Prócz Ćwiklińskiej, która wyrosła ponad poziom sztuki, w przedstawieniu mamy parę ról naprawdę dobrze odtworzonych.
Przede wszystkim należy wyróżnić Izę Rowicką-Kunicką, która w naturalny sposób zagrała starą gospodynię Genowefę, przyczyniając się do stworzenia atmosfery ciepła w domu dziadków.
Bardzo przyjemnym, niepozbawionym wdzięku dziadkiem Balboa był Czesław Strzelecki: patrząc na niego wierzyło się, że gotów jest do tak szlachetnych, choć między nami mówiąc naiwnych oszustw dla uszczęśliwienia swej żony. Barbara Stępniakówna w stosunku do swych dawnych kreacji zrobiła duże postępy w kierunku prostoty i była przyjemną Marią-Izabelą, zwłaszcza w akcie drugim. Natomiast Władysław Surzyński w roli Mauricia nie umiał sobie dać rady z tym sztucznym tworem, jakim obdarzył go autor: grał raczej jakiegoś szarlatana, hypnotyzera, czy magika, niż normalnego człowieka.
Resztę ról mniej lub więcej szczęśliwie zagrali: Alicja Rostkowska (surowa sekretarka), Kuchalska (przyjemna pokojówka), Olgierd Jacewicz w roli prawdziwego wnuka, ucharakteryzowanego na amerykańskiego gangstera, Jerzy Michalewicz, Czesław Jaroszyński, Andrzej Jędrzejewski i Mirosław Wojtulanis, borykający się z rolami wynajętych i mniej lub więcej zadowolonych uszczęśliwiaczy ludzkości. Sztuce wróżymy wielkie powodzenie.
Zawdzięczać je będzie... zgadliście: Ćwiklińskiej.