Wszyscy chcemy być łajdakami
Adam Ferency znany z grania czarnych charakterów w filmie, w teatrze może pokazać swoją "lepszą" stronę. W "Cudotwórcy" gra jednak hochsztaplera. Oglądając "Cudotwórcę" będziemy się zastanawiać, gdzie tak naprawdę toczy się akcja i czy przypadkiem opowieść o uzdrowicielu i jego świecie to nie próba bilansu życia. Premiera spektaklu w reżyserii Wawrzyńca Kostrzewskiego 1 marca.
W Teatrze Dramatycznym trwają próby do "Cudotwórcy" Briana Friela. Frank Hardy, Grace i Teddy przez lata żyli z występów, w czasie których Frank uzdrawiał ludzi. Teraz opowiadają o wspólnym życiu. Widz zostaje zaproszony do zabawy w detektywa - poznaje jedną historię z perspektyw trojga bohaterów, którzy te same wydarzenia różnie widzą i interpretują
Z Adamem Ferencym rozmawia Piotr Guszkowski
Wierzy pan w cuda?
- Nie wiem, chyba nie.
Jednak my, Polacy, mamy chyba szczególną skłonność do wiary w cuda?
- Nie wierzę, ale nie uważam, że to dobrze, że nie wierzę. Chciałbym wierzyć w cuda. To w gruncie rzeczy wiara w coś, co wykracza poza racjonalizm świata. Takie poczucie metafizyki jest człowiekowi niezbędne. Więc popieram cuda.
A grany przez pana tytułowy cudotwórca pomaga ludziom?
- Po angielsku ta sztuka nazywa się właściwie "Uzdrowiciel", a nie "Cudotwórca". On uzdrawia ludzi. Oczywiście, uzdrowieni traktują to w kategoriach cudu, ale może jest to tylko normalny przepływ energii, który powoduje, że dokonuje się uzdrowienie? Mój bohater Frank Hardy jest też troszkę również hochsztaplerem. Jak sam mówi, w dziewięciu przypadkach na dziesięć i tak nie mógł nic zrobić, ale skoro dziesięć procent jest zdrowych, to chyba niezły wynik.
Frank Hardy to musi być charyzmatyczna postać - również dlatego, że związał ze sobą, czy wręcz uzależnił od siebie, dwoje ludzi na lata.
- Na dwadzieścia lat. To znana figura - jest guru i grupa wyznawców.
W tym przypadku grupa liczy zaledwie dwoje ludzi, dwoje zakochanych w nim ludzi. Relacja guru - uczniowie to zawsze taki paraerotyczny związek.
W "Cudotwórcy" widz poznaje trzy wersje wydarzeń i musi zdecydować, komu z bohaterów uwierzyć, w jakiś sposób odnaleźć w tych relacjach prawdę?
- Nie umiem odpowiedzieć na to pytanie. Wydaje mi się, że "Cudotwórca" dotyka bardziej kwestii próby dokonania podsumowania w życiu, przynajmniej jeśli chodzi o Franka Hardy'ego. Czy los, który był jego udziałem, był losem dobrym, czy złym - najprościej mówiąc. Czy dziesięć procent uzdrowień bilansuje to, że parę osób było zawiedzionych, a dwójkę, która spędziła z nim dwadzieścia lat, w gruncie rzeczy unieszczęśliwił. Wszystko zostaje jednak podważone, ponieważ od samego początku wydaje się, że żadna z tych postaci już nie żyje. Cały czas zastanawiamy się, gdzie naprawdę przebiega akcja sztuki.
Widzowie przyzwyczaili się do oglądania pana, szczególnie na ekranie, w rolach kanalii - że posłużę się tytułem filmu Tomasza Wiszniewskiego. Taki był Morawski w "Przesłuchaniu", a ostatnio Bukowski z "1920 Bitwy Warszawskiej".
- Klisza obsadowa powoduje, że człowiek o moich gabarytach rzadko gra profesora uniwersytetu. W polskim kinie jedynie Janek Kolski widzi we mnie kogoś innego niż stuprocentowego bydlaka. Oczywiście na ekranie, nie wiem, jak to jest w życiu. Kiedyś Agnieszka Holland powiedziała mi: "Na świecie też tak jest. W niewielu filmach łysy kwadratowy facet jak ty gra pozytywnego bohatera, bo producent nie da na to pieniędzy. Chętniej widziałby cię w roli skurwysyna". Przestałem z tą kliszą walczyć, bo jest nie do pokonania.
Ale rozumiem, że pan próbował?
- Na początku próbowałem, ale inaczej wtedy wyglądałem. Miałem nawet minisukcesy w odejściu od ról szwarccharakterów. Potem już nie... Z drugiej strony, zło nas bardziej ciągnie niż dobro, aktorów też. Lubimy uważać się za porządnych ludzi, dobrych, ale chętnie wcielamy się w skórę łajdaków, by perwersyjnie i bezkarnie posmakować takiego życia.
W teatrze różnorodność pańskich ról jest większa.
- Scena żąda mniej realizmu. Scena zawsze jest konwencją. Szczególnie w dzisiejszym teatrze warunki fizyczne nie odgrywają takiej roli. "Cudotwórca" to druga premiera z pana udziałem w ostatnim czasie. W "Komedii" gra pan i reżyseruje. Przyznał pan w jednym z wywiadów, że przypłaci takie połączenie ciężkim stanem. Dlaczego?
- Nie chodzi nawet o to, czy to jest komfortowe, czy nie. Reżyserowanie sztuki, w której się gra, jest po prostu mniej skuteczne. Nic nie zastąpi zewnętrznego oka, które przygląda się i jest w stanie ocenić to, co dzieje się na scenie. Ale, mój Boże, różne szaleństwa się popełnia w życiu.
Lubi pan reżyserować?
- Rzadko reżyseruję - nie z lenistwa. Jest to dla mnie tak duży koszt, że zwykle potrzebuję kilku lat na zreanimowanie się i nabranie smaku do tego, żeby zrobić coś następnego.
"Komedia" ma być powrotem do teatru objazdowego?
- Po trzech przedstawieniach w Warszawie zagraliśmy w Lesznie Wielkopolskim. To było ciekawe doświadczenie. Chcemy wozić spektakl po Polsce, taka jest idea. Kiedyś zaprzęgało się koń i wkładało na furę dekoracje, dziś mamy samochód.
Skąd ten pomysł?
- W zeszłym roku jeździłem po małych miasteczkach ze spektaklem "Starucha" w reżyserii Igora Gorzkowskiego. Widziałem, jaka jest tęsknota ludzi, żeby wreszcie wyłączyć ten pieprzony telewizor i spotkać się z żywym człowiekiem. Myślę o tym w kategoriach misji. Teatr absolutnie powinien jeździć z trudniejszym, prowokującym do rozmowy repertuarem, szczególnie że coraz trudniej ludziom w małych ośrodkach zobaczyć cokolwiek innego niż to, co pokazują w telewizji.
A przecież wiemy obaj, że jest to w gruncie rzeczy skandalem. Nie dajmy się zwariować, że telewizja jest taka, bo publiczność chce, żeby była taka. To największe oszustwo twórców telewizji. Oni trafiają w naturę ludzką, w jej zlą stronę - w to, że chcemy sensacji. Dlatego z procesu matki oskarżonej o zabicie dziecka robi się spektakl.
Oprócz Ferencego w "Cudotwórcy" występują Marta Król i Andrzej Blumenfeld. Premiera 1 marca na Małej Scenie Teatru Dramatycznego.