Rabelais`go przesłanie do potomnych z...XX wieku
Autor "gry w dwóch częściach" pt: "Rabelais" Jean Louis Barrault stawia swym scenariuszem - opartym głównie na pięcioksięgu "Gargantua i Pantagruel" - przed teatrem iście renesansowe zadanie. Proponuje przerzucenie pomostu między wiekiem XVI i XX. Proponuje zbudowanie widowiska w oparciu o różnorodne konwencje, a także rodzaje teatru, a nawet o wspieranie szeregu scen sztuką pantomimiczną i baletową. Renesansowe "nic, co ludzkie nie jest mi obce", uzupełnia na planie czysto artystycznym propozycjami przetworzenia w nową wartość różnorodnych środków i tradycji sztuk widowiskowych. I jeszcze wyjściem poza konwencję, propozycją stopienia w jedno życia i teatru, a przynajmniej zatarcia ostrych granic między sceną i widownią.
Część tych postulatów zaakceptował twórca polskiej prapremiery "Rabelais'ego" Bogdan Jerkowić. Na scenie wrocławskiego Teatru Polskiego zrealizował rozbuchane, tętniące życiem widowisko, w którym próbuje scalić doświadczenia teatru studenckiego (zwłaszcza tego jego odłamu, który bazuje na rytmie, ruchu, muzyce, obudowując te elementy poezją, jak to było np. w "Petofi-rock" czy "W rytmie słońca", znanych z wrocławskich Festiwali Teatru Otwartego) z tym, co się mieści w doświadczeniach konwencjonalnego teatru i aktorstwa; konwencjonalnego, ale mającego - jak w przypadku wrocławskiego zespołu - w swoim dorobku np. "pantomimiczne przygody" z Tomaszewskim. Występuje w tym spektaklu liczna grupa statystów (przeważnie studentów), świeżych, spontanicznych i raczej nie próbujących udawać aktorów. Występuje na żywo znany wrocławski zespół młodzieżowy "Romuald i Roman". Ten plan, nazwijmy go: "studencki", jest tak ostry, agresywny i tak w "normalnym" teatrze nieoczekiwany, że zda się majoryzować to, co w końcu chyba tu miało być najistotniejsze, oddala i przesłania samego Rabelais'ego. Tak przynajmniej odczułem to na premierowym spektaklu dla prasy, który już w stosunku do pierwszego spektaklu był skrócony i trochę oczyszczony. Gdy w kilkanaście dni później trafiłem na kolejne przedstawienie - odniosłem już zupełnie inne wrażenie. Spektakl poddano dalszym obróbkom, zrezygnowano z jednej sceny, inne skrócono, a między planami zaistniała rzeczywista harmonia. Osiągnięto coś, co można było przeczuć na wspomnianej premierze. Mianowicie, że byliśmy o krok od dokonania się znaczącego wydarzenia teatralnego, ale ten krok nie został jeszcze zrobiony. Teraz - mniemam - to już się dokonało.
*
Jest w tym spektaklu coś mądrego i odświeżającego zarazem. Pod powierzchnią jędrnego i niejednokrotnie rubasznego humoru Rabelais'go, w tekstach i podtekstach kryje się wiele najpoważniejszych obserwacji, refleksji i postulatów, którym wcale nie możemy odmówić aktualności. Może i jest coś krzepiącego w tym, że człowiek jest jeden i że możliwy jest dla nas autentyczny dialog z pisarzem sprzed stuleci. Ale jest zarazem coś przygnębiającego, gdy sobie uświadamiamy, że "koniec świata nie oddalił się od nas bardziej niż od niego". Człowiek zachował te same elementarne potrzeby radości życia i szczęścia, czy jednak tak naprawdę zrobił (przynajmniej w skali globalnej) krok milowy w stronę ich zaspokojenia? Rabelais namawia ludzi, by pili życie do dna, agituje za radością, za miłością, za tolerancją, za rozumną wolnością. Barrault, a za nim Jerkowić przenoszą te postulaty i wezwania w nasze czasy. Spektakl przekształca się w apoteozę życia i miłości, trwałych ludzkich wartości, które są ponad czasem, ponad szaleństwami Króla Żółcika, ponad ludzkim strachem i ludzkim gnojem. Jest to zarodnik, który kiedyś chyba wreszcie zaowocuje i oddali może rzeczywiście "koniec świata"...
Pośrodku między Rabelais'ową satyrą i ogólnoludzką nadzieją rozgrywają się dzieje Gargantui i Pantagruela, wojenne potyczki i masakry, wędrówki po dziwnym świecie, niesprawiedliwym, źle zorganizowanym, karmiącym próżniaków w habitach, nietolerancyjnym, okrutnym... W warstwie teatralnej jest to przedstawione atrakcyjnie, bardzo widowiskowo, dowcipnie, zgodnie z Rabelaisową zasadą, że "lepiej śmiechem jest pisać, niż łzami". Bardzo pomysłowo i komicznie zrealizowano sceny narodzin Gargantui, wspaniałych wyczynów wojennych Brata Jana (z wykorzystaniem umiejętności dżudoków studenckich), narady wojennej Króla Żółcika, wojny, podróży okrętem i burzy na morzu, finału. W wielu wypadkach pomysły reżysera wsparł bardzo trafnie scenograf Drago Turina (narodziny, wojenne transparenty, Wyspa Dzwonna). W ogóle scenografia tego spektaklu łączy w sobie elementy dość trudne do pogodzenia: wyrafinowaną prostotę w pomyśle z bogactwem efektów i wielofunkcyjnością.
Wrocławskie przedstawienie oparte jest na rzetelnym, zespołowym aktorstwie. Aktorstwie - dodajmy - wyłamującym się z tradycyjnych konwencji i nie najwdzięczniejszym, bo wymagającym ogromnego - w wielu wypadkach - wysiłku fizycznego, zespołowej synchronizacji, z rzadkimi w tym spektaklu okazjami do solowych popisów. Tym serdeczniej wypada wrocławskim aktorom pogratulować efektownego zespołowego rezultatu. Specjalnie zaś chciałbym wyróżnić Jerzego Z. Nowaka w roli Gargantui-bobaska, Zdzisława Kozienia w roli Gargantui-ojca. Ferdynanda Matysika w roli Brata Jana, choć - po prawdzie - powinienem tu przytoczyć całą litanię nazwisk.