Na tę melodię nie tańczę
Śpiewogra "W naszym domu" to pierwsza sztuka sceniczna Marioli Platte. Mimo najlepszych chęci, nie mogę się pochwalić, że rozumiem, co autorka chciała nam powiedzieć, poza ogólnikowym "kochajmy się!". Na to zgoda. Kochajmy się. Ale jak?
Znamienne, że nawet współtwórcy przedstawienia, gdy ich pytałem przed premierą "o czym to jest?" - odpowiadali dosyć mętnie. Że brak miłości na ziemi, więc święty Piotr posyła do ludzi Anioła z misją...
- Amora posyła! - poprawiali drudzy. A jeszcze inni twierdzili, że... i Anioła, i Amora. Nie mogłem dojść, skąd ta rozbieżność relacji naocznych w końcu świadków. Rozbieżność intrygująca. Bo, może jestem bardzo staroświecki, lecz dla mnie Anioł i Amor symbolizują dwa całkiem różne porządki świata. Między innymi dlatego, że Anioł podobno płci nie ma, natomiast Amor - jeszcze jak jest cielesny! No i poza tym, kwestia pochodzenia ich obu. Reprezentują skrajnie odmienne tradycje w miłości, w obyczaju, w kulturze i w prawie... Myślałem, że poeci (i poetki też) o tym wiedzą. I już-już węszyłem - w zderzeniu się tych dwóch różnych porządków na scenie - zalążek staroświeckiej, co prawda, lecz potencjalnie zabawnej intrygi. Błąd. Od razu na początku spektaklu okazało się, że czy Anioł, czy Amor, nie czyni to autorce żadnej różnicy. Po uwerturze - jak w wodewilowym teatrzyku, tyle że granej z taśmy - następuje prolog w niebie, gdzie święty Piotr (Tadeusz Madeja) gawędzi z figurą w blond peruce (Marian Czarkowski), ze skrzydłami, z łukiem i kołczanem...
Dygresja I: Przypomniał mi się dowcip: małe myszki zobaczyły w nocy nietoperza i wołają; "mamo, patrz, aniołek!". Wniosek: kwestia identyfikacji postaci - rzeczą względną.- ...więc gawędzą sobie, gawędzą, jak w kabarecie, o wszystkim i o niczym, trwa to przydługi kwadrans i niewiele z ich rozmów wynika, poza tym, że ten skrzydlaty nie wiedzieć czemu zostawia skrzydła, przebiera się za dzielnego Rambo i fika kozła na ziemię.
Dygresja II: Gdyby się przebrał za Batmana, nie musiałby rezygnować ze skrzydeł. A na przebieg akcji nie miałoby to żadnego wpływu.
Sekwencje spadania. Efekty świetlne prawie jak z "Odysei 2001" Kubricka. Leci, leci. Bęc! I oto jesteśmy w Naszym Domu.
Cztery mieszkania-pudełka w zwykłym bloku. Czworo lokatorów. Poznajemy ich kolejno, potem akcja rozgrywa się symultanicznie. Rozjaśnia się światło w pudełku na piętrze: student (Radosław Ciecholewski) i jego dziewczyna (Magdalena Woźniak). On ją batoży, a trochę i siebie samego, bo on jest sado-maso. Okrutnie hałasują po nocy. Pierwsza piosenka.
W drugim mieszkaniu: zegarmistrz (Janusz Kulik), w szlafmycy, sypia z pluszowym misiem, w uszach ma korki, bo wokół zgiełk wielu zegarów. Ponadto strasznie u niego trzaskają drzwi. Druga piosenka.
W mieszkaniu obok: dziennikarka (Wiesława Niemaszek), szurnięta, wciąż się spieszy, wciąż goni. Wytwarza hałas na maszynie do pisania. Trzecia piosenka.
Czwartą jest aktorka (Alicja Szymankiewicz). Biega, tupie, głośno uczy się roli. Hałas ogromny. Czwarta piosenka.
A potem wszyscy śpiewają razem, i to są najbardziej udane sceny tej śpiewogry. Zbiorowa tęsknota ludzi uwięzionych w betonowych klatkach. Oni wszyscy są bardzo samotni i dlatego tak hałasują - sugeruje autorka.
Ale się uspokoją. Bo nasz przybysz z kosmosu Rambo-Anioł-Amor, czy jak go tam zwać, jednym zaklęciem sprawia, że lokatorów bloku ogarnia szczęście i miłość zakwita między nimi i już inaczej śpiewają. Aktorka Ala Szymankiewicz przestaje_ćwiczvć role nie dowiadujemy się, czy w związki z tym zmieni zawód?), dziennikarka Wiesia Niemaszek deklaruje, iż porzuci hałaśliwą maszynę do pisania i kupi cichy komputer, u zegarmistrza Janusza Kulika drzwi przestają trzaskać, zaś sado-maso Radek Ciecholewski odprawi Madzię Woźniak i odtąd będzie się biczował sam. Po czym obaj panowie oświadczają się swoim sąsiadkom.
Czy to wystarczy, by - zgodnie z marzeniem poetki - świat stał się piękny i dobry? Zależy, jak kto sobie dobro wyobraża. Szafarz miłości, Rambo-Anioł-Amor, który jest - jak rozumiem - porte-parole autorki, w rytm walczyka przekonuje nas, że:
Powinien być prosty jak zegarek
świat
Po każdym tik byłoby tak
To by człowiek się nie plątał
W myślach, czynach, no i w mowie
To nie traciłby tych wiosen
I zachował dłużej zdrowie.
I tak śpiewając, porywa w pląs siedzącą w pobliskim rzędzie foteli szefową organizacji Spotkań Zamkowych Jolantę Szydzińską. Ta stawia opór, i wcale jej się nie dziwię. Bo, pominąwszy niebezpieczeństwo potknięcia na karkołomnej składni pierwszego wersu piosenki - chyba niezbyt to mądre tańczyć na część "świata prostego jak zegarek". Świata, w którym po każdym tik trzeba by mówić: tak. Jeżeli o mnie chodzi, dziękuję, do tego tekstu nie tańczę.
Poetka może sprawić wiele. Jolanta Sz. musiała tańczyć pod jej dyktando, potem do walca ruszyło kilka następnych par publiczności. I w ten sposób, w przeddzień zamkowych wieczorów Poezji Śpiewanej, mieliśmy w Teatrze Jaracza cieplutki, milutki wieczorek Poezji Tańczonej.
A mnie było smutno z powodu Madzi Woźniak. Bo tyle miłości rozgorzało nagle w całym bloku, że ta biedna dziewczyna studenta, ledwie zdążyła zaistnieć na scenie, już musiała iść precz z powodu kochającej sąsiadki. I tyle ją widzieliśmy. Chcieliście, no to macie, ten wasz idealny "świat jak w zegarku"!
A pozostali aktorzy? Dziękuję, wszyscy zdrowi.
Czyżby morał tej sztuki brzmiał: "Dajcie rządy poetce, a ona was urządzi"?
Więc kim w końcu jest, u licha, ów Anioł-Amor? Podejrzana to postać, mętne zamiary. Czy autorka tak serio, czy tylko kpi sobie, a jak co do czego przyjdzie - wszystko zwali na świętego Piotra?
Niewiele też można powiedzieć o muzyce. Sympatyczna. Liryczna. Ale żeby tak choć jedna piosenka została w uchu po wyjściu z teatru...
Komedyjkę zagrano tylko ten jeden raz przed wakacjami. Następne przedstawienia we wrześniu. Tymczasem odpocznijmy.