Artykuły

W Narodowym straszy

Bez modrzewiowego domku, kontuszy i zegara, co "kuranty ciął jak z nut" (zanim się zepsuł), za to z plastykowymi szablami, wózkiem inwalidzkim i mazurem we frakach - taki "Straszny dwór" serwuje nam w Teatrze Narodowym reżyser Andrzej Żuławski. Mógł być to hit artystycznego sezonu, a wyszedł kicz.

Styczniową premierę w Narodowym zapowiadano hucznie. Pamiętam, jak w głównym wydaniu "Wiadomości" reżyser na tle najważniejszej polskiej sceny operowej zapewniał: tę inscenizację na pewno "kupią" młodzi, którym "Straszny dwór" kojarzy się dziś z artystycznym lamusem. Dzięki spektaklowi Żuławskiego dostrzegą, że w klasycznym operowym zaduchu tkwi wciąż dowcip i niepowtarzalny urok. Wystarczy tylko nowatorskie reżyserskie spojrzenie.

Niestety, nowotarstwo Żuławskiego ograniczyło się do gadżetów i kilku muzycznych skrótów. Nie równoważą one głównego grzechu inscenizacji - braku przemyślanej, spójnej konwencji.

Zanim przez fanów Żuławskiego uznana zostanę za kretynkę, która nie dorosła do fantastycznych wizji Mistrza ("kretyn" to zresztą ulubione słowo polsko-francuskiego reżysera, którym określił nawet Mścisława Rostropowicza), składam wyjaśnienie: od ponad dwudziestu lat kibicuję współczesnym próbom odczytania przeróżnej klasyki - od "Balladyny" na hondzie poczynając, na filmowej wersji "Romea i Julii", jakby żywcem przeniesionej z MTV, kończąc. Nie wszystko mnie zachwyca i podnieca, zawsze jednak chylę czoła przed wizją odkrywczą. Na "Strasznym dworze" spuszczałam głowę wyłącznie z nudy lub zażenowania.

Nudna, bo przerabiana już na setkach scen, jest koncepcja "teatru w teatrze". A do tego właśnie odniósł się Żuławski, umieszczając na scenie stolik dla carskich urzędników, samo przedstawienie poprzedzając zaś, umieszczonym na kurtynie, napisem (cyrylicą): "spiektakl dla cenzury". Rozumiem, że w ten sposób reżyser chciał nawiązać dla historii "Strasznego dworu", który po raz pierwszy wystawiany był właśnie dla cenzorów (w 1865 roku). Niestety, im dalej w las, tym z uzasadnieniem konwencji "teatru w teatrze" jest u Żuławskiego coraz gorzej: Miecznik na przykład - ni z gruszki, ni z pietruszki - trzaska laską w cenzorski stolik.

Tuż po premierze Żuławski na łamach prasy tłumaczył: "Miecznik jest człowiekiem, który dzięki lojalności wobec zaborcy uratował swój majątek, zachował pozycję, ale w głębi pozostał patriotą. Lawiruje, trochę kolaboruje z zaborcą, kombinuje na dwie strony, ale w pewnym momencie wybucha. Protestuje, choć zaraz potem przeprasza. To nie jest zamachowiec ani rewolucjonista. Myślę, że taka postawa cechowała wielu członków PZPR".

A ja myślę, że Jan Chęciński, najbardziej utalentowany librecista Moniuszki, w grobie się przewraca na myśl, że w osobie Miecznika stworzył protoplastę partyjnego działacza.

Zapewniam państwa jednak, że starcie Miecznika z cenzorami to zaledwie drobny szczegół w "nowatorskim" odczytaniu Moniuszki przez Żuławskiego. Po pierwsze, reżyser inscenizacji w Narodowym lekką ręką przesunął akcję "Strasznego dworu" o dwieście lat - z połowy XVII wieku w połowę XIX. A z głównych bohaterów - Zbigniewa i Stefana, powracających w lśniących zbrojach z udanej odsieczy pod Wiedniem - uczynił rannych i odzianych w łachmany powstańców styczniowych, dla których jedyną podporą jest współczesny wózek inwalidzki. Modrzewiowy domek, opiewany we wzruszającej arii, przemienia się u Żuławskiego w zgliszcza wiejskiej chaty. Rozbawionym pannom na dworze Miecznika reżyser każe haftować żałobny kir. Zegar, o którym śpiewa Skołuba, zamienia w monstrualnych rozmiarów pozytywkę. A słynnego mazura balet tańczy we frakach i stylizowanych na epokę sukniach balowych, za to pod postawionymi na sztorc bagnetami carskich sołdatów. Jakby tego było mało, głównymi rekwizytami w całym przedstawieniu są: szable z plexi, pistolety z plexi, plexi-stoły i plexi-fotele. Kobiecy chór wprowadza nagle na scenę kilkanaście plastykowych wózków dziecięcych, męski - wiezie z polowania foliowe, przezroczyste zające.

A poza tym jest po bożemu: gdy człowiek zamknie oczy, słyszy wspaniałą muzykę Moniuszki i może sobie donucić jej treść. Donucić właśnie, a nie usłyszeć, bo większość artystów odtwarzających główne role ma kłopoty z dykcją i niezbyt imponujące głosy. Nie znający "Strasznego dworu", ale zamożni, mogą szukać ratunku w libretcie umieszczonym w programie. Tyle że muszą wpierw wyłożyć za tę "ściągę" 10 złotych.

Zaprzyjaźniony uczeń bydgoskiego Liceum Menedżerskiego, którego zaprowadzono na "Straszny dwór" w ramach programu wycieczki po stolicy, wybrnął z kłopotu inaczej: czytał umieszczone wysoko nad sceną angielskie napisy. W ten sposób mniej więcej dowiedział sie, o co chodzi w operze, choć zupełnie stracił orientację w tym, co się działo na scenie.

"Równie głupiego, bezczelnego, obraźliwego dla narodu przedstawienia, jak świeży Straszny dwór Moniuszki w Teatrze Narodowym jeszczem za mego bardzo długiego życia nie oglądał" - pisał po styczniowej premierze Jerzy Waldorff w "Polityce".

"Oczywiście nie wszyscy podążyli za tokiem rozumowania reżysera, może nie chcieli, jak dowodzą niektóre głosy prasy, ale w końcu opera nie jest dla ludzi, którzy nie słyszą i niczego nie rozumieją" - mówił "Trybunie" Andrzej Żuławski.

Przyznaję się bez bicia: należę do grupy ludzi, którzy nie rozumieją. I dziwią się wielce, jak taki kicz można było wystawić pod szyldem Teatru Narodowego?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji