Artykuły

Mnożenie nieistotnych pytań

Dawno nie mieliśmy takiego skandalu w operze, jaki wybuchł obecnie za sprawą Andrzeja Żuławskiego, który wyreżyserował "Straszny dwór" Stanisława Moniuszki w Teatrze Narodowym. Co istotniejsze - skandal nie dotyczy najnowszej inscenizacji dzieła tak ważnego w naszej kulturze, lecz raczej sposobu, w jaki obeszła się z nią rodzima krytyka.

Ktoś zaraz po zapadnięciu kurtyny powiedział, że było to najstraszniejsze wydarzenie, jakie spotkało Teatr Wielki od czasu wojennego bombardowania. "Gazeta Wyborcza" nazwała tę inscenizację "strasznym bełkotem", a "Polityka" doniosła o "Zbrodni w Narodowym". Tymczasem, moim zdaniem, spektakl ten nie jest dowodem słabości artystycznej reżysera, a gwałtowne reakcje świadczą raczej o bezradności krytyki, która nie potrafi sobie poradzić z propozycją odbiegającą od schematu obowiązującego na polskich scenach operowych. Niestety, krytyką muzyczną - poza nielicznymi wyjątkami - zajmują się u nas ludzie przypadkowi, a co najważniejsze, słabo zorientowani, jak wygląda życie muzyczne i operowe na zachód od Polski.

Pusty dźwięk

Nie mamy zresztą kontaktów z nowoczesnym teatrem na świecie, nazwiska śpiewaków, dyrygentów, a przede wszystkim inscenizatorów pracujących dziś na czołowych scenach Francji, Niemiec, Włoch czy Anglii są dla polskiej publiczności jedynie pustym dźwiękiem. Estetyka rodzimych spektakli z rzadka przystaje do tego, co można zobaczyć w Salzburgu, Monachium, Paryżu czy Londynie, a polski widz wychowany jest na inscenizacjach Marka Weiss-Grzesińskiego czy Ryszarda Peryta, które z tendencjami światowego teatru operowego nic zgoła nie mają wspólnego. To pierwszy powód, dla którego warszawski "Straszny dwór" spotkał się z takim, a nie innym przyjęciem. Powód drugi - nie mniej istotny w przypadku tego dzieła - wynika z tego, iż niemal powszechnie uważa się, że opera w warstwie inscenizacyjnej ma być jedynie sztuką ładnych obrazków scenicznych, których wartość myślowa równa jest zeru. Andrzej Żuławski tymczasem pokazał, że opera może również intelektualnie prowokować, a operowy spektakl powinien być pretekstem do całkiem poważnych dyskusji.

Reakcje przeciwników obecnej inscenizacji "Strasznego dworu" można podzielić właściwie na dwie grupy. Jedni nie wdając się w szczegóły ograniczyli się wyłącznie do mnożenia negatywnych przymiotników. Inni nie mogąc sobie poradzić z rozwichrzoną i bogatą wizją sceniczną Andrzeja Żuławskiego zajęli się wyłącznie detalami. Tylko nieliczni byli na tyle taktowni, że odważyli się napisać: "przepraszam, my nie rozumiemy". Większość zajęła się mnożeniem nieistotnych pytań. Stąd też czytając te recenzje można odnieść wrażenie, iż najważniejsze w spektaklu są rekwizyty z pleksiglasu, lokomotywa, czarne okulary lub onuce, tak jakby użycie tych elementów miało decydujące znaczenie dla zrozumienia tego, co chciał przekazać reżyser. Ba, doszukiwano się nawet aluzji do najnowszej historii Polski (czarne okulary). Tymczasem zajmowanie się takimi drobiazgami świadczy, że piszący albo nie potrafią, albo wręcz nie usiłują zrozumieć, o czym właściwie jest "Straszny dwór" Andrzeja Żuławskiego.

Daleko od szablonu

Można się było spodziewać, iż ten niekonwencjonalny twórca przygotuje inscenizację odbiegającą od szablonu obowiązującego w polskim teatrze niemal od prapremiery opery Moniuszki w 1865 r. Co więcej, "Straszny dwór" na takie odmienne odczytanie zasługuje. Jest przecież dziełem o wielkiej urodzie teatralnej i muzycznej, przez wielu zaliczanym do kanonu największych dzieł narodowych. Nie znaczy to wszakże, że powinniśmy zamknąć "Straszny dwór" w operowym skansenie - jak wielu piszących to postuluje - bowiem zbyt wiele autentycznych i ciągle żywych wartości się w nim kryje, by skazać tę operę na tak marny los. Tak jak każde nowe sceniczne odczytanie "Dziadów" czy "Nocy listopadowej" pobudza do dyskusji o aktualności naszej tradycji, tak i kolejna inscenizacja "Strasznego dworu" powinna stawiać podobne pytania.

Nasza krytyka muzyczna do podobnej dyskusji nie jest absolutnie przygotowana. Spektakl narodowej opery w jej mniemaniu ma się składać z tych samych, wielokrotnie powtarzanych schematów, mocno już zużytych w dzisiejszym świecie. Miecznik to stereotyp szlachcica-patrioty, podkręcającego wąsa, który z ręką wspartą na szabli wyśpiewuje o oczekiwaniach wobec kandydatów na zięciów dla swych dwóch córek. Pokazanie, że może to być człowiek stary, zmęczony życiem, a co gorsza - prowadzący jakieś interesy finansowe z Żydem-lichwiarzem nie mieści się absolutnie w obowiązującym stereotypie. Również Stefan ma być wzorem męstwa i odwagi, więc nawet do snu układa się w bojowym rynsztunku. Niestety, reżyser każe mu przed udaniem się na spoczynek zdjąć buty, a co gorsza, onuce. Uznano to za zamach na patriotyczne treści dzieła Moniuszki, choć wydawać by się mogło, iż jest to czynność naturalna i logicznie wynikająca z akcji, gdy ktoś ma pokazać na scenie, że kładzie się spać. Tymczasem "brakowało tylko, aby zsikał się na publiczność" - stwierdził Jerzy Waldorff na łamach "Polityki".

Anachroniczny kontusz

Nie wdając się w szczegółową analizę i ocenę spektaklu Andrzeja Żuławskiego stwierdzić trzeba iż jest on bardzo przemyślaną prowokacją intelektualną, z którą właściwie nikt nie chciał podjąć rzeczowej dyskusji, choć przedstawienie - niezależnie od końcowego efektu pracy reżysera - na to zasługuje. Żuławski bardzo starał się, by zrobić "Straszny dwór" inaczej, wbrew mocno wyświechtanej i obowiązującej konwencji scenicznej, dlatego mnoży swe pomysły. Jedne olśniewają swą teatralną urodą, inne drażnią, jeszcze inne zmuszają do myślenia. Dawno nie było w polskiej operze tak wieloznacznej propozycji artystycznej, jak właśnie "Straszny dwór" opowiedziany przez Andrzeja Żuławskiego.

Kilka rzeczy z pewnością udało mu się osiągnąć: zrobił spektakl bardzo polski, a przy tym nowoczesny i atrakcyjny dla rodaków i dla cudzoziemców. To ważne. Obrońcy tradycyjnego odczytywania "Strasznego dworu" zdają się bowiem zapominać, że nasza narodowa i od strony muzycznej wartościowa opera nigdy nie zyskała uznania poza Polską. Nie może liczyć na to tym bardziej teraz, jeśli będziemy starali pokazać ją światu w tradycyjnej wersji, której bronią przeciwnicy warszawskiego spektaklu. "Straszny dwór" w typowym ujęciu kontuszowym jest po prostu mocno anachroniczny u schyłku XX w. i niezbyt interesujący. Jeśli będziemy się upierać, że taki ma być kanon inscenizacyjny "Strasznego dworu", to skazujemy to dzieło na dalszy niebyt na scenach światowych i nie tylko. Bo nawet rodzimy widz poszukuje dziś wartości zupełnie innych aniżeli mniej lub bardziej udane obrazki z naszej sarmackiej, nie najświetniejszej przeszłości.

Nowe życie

"Straszny dwór" w reżyserii Andrzeja Żuławskiego można bez kompleksów pokazać w każdym teatrze operowym na świecie i z pewnością przyjęto by go z zainteresowaniem. Zawiera odpowiednią dawkę treści patriotycznych czytelnych dla niepolskiego widza. Przede wszystkim jednak jest to nowoczesny spektakl teatralny, efektownie mieszający rozmaite style i konwencje, przechodzący od patosu do groteski, o płynnej i bogatej (czasami nawet za bardzo) akcji i operujący rozmaitymi środkami - grą świateł, ruchem scenicznym, dobrym aktorstwem. Tak się dzisiaj na świecie robi spektakle operowe, których bohaterowie nie mogą wyłącznie stać na proscenium, nawet jeśli wyśpiewują najpiękniejsze melodie i najsłuszniejsze treści o Ojczyźnie-Matce.

Nie wiem, jaki będzie dalszy los spektaklu Andrzeja Żuławskiego, czy zaakceptuje go "seryjna, parterowa publika" - jak pisze Jerzy Waldorff - i czy w ogóle będzie nadal grany. Być może nowa dyrekcja zechce go szybko zdjąć z afisza, jak to się zwykle u nas dzieje z repertuarem przy zmianach kierownictwa artystycznego w teatrach operowych. Wiem jednak, że po propozycji Andrzeja Żuławskiego każda kolejna inscenizacja "Strasznego dworu" będzie w ten czy inny sposób odnosić się do warszawskiego spektaklu. Rzecz bowiem charakterystyczna, że znacznie poważniej od krytyków podeszli do niego ludzie teatru. Wystarczy posłuchać, co mówią na jego temat artyści tej miary co Maria Fołtyn, Krzysztof Kolberger czy Andrzej Kreutz Majewski. Oni wiedzą, że po Andrzeju Żuławskim nie da się już pokazać tak, jak to robiono przed nim. Można jego pracy wiele zarzucić, ale to dzięki Andrzejowi Żuławskiemu "Straszny dwór" zaczyna nowe życie w teatrze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji