Artykuły

Totalny kicz?

[list z Warszawy]

W dwa lata od ostatniej premiery "Strasznego dworu" warszawska scena narodowa doczekała się nowej inscenizacji Moniuszkowskiego dzieła. Widziałem obydwie realizacje. Tamten spektakl z 1995 r. w reżyserii Marka Weiss-Grzesińskiego przedstawiony został "po bożemu", czyli tradycyjnie, wedle wskazań kompozytora i librecisty. Obecny, w reżyserii Andrzeja Żuławskiego, wysoko cenionego artysty na światowym rynku filmowym, zaskoczył, mówiąc delikatnie, premierowych widzów. Reżyser bowiem, zgodnie z wcześniejszymi zapowiedziami, postanowił... zerwać z Cepelią. To znaczy pokazać operę inaczej, nie w pastelowych barwach błahą komedyjkę o ślubach kawalerskich, lecz jako dramat narodowy. Czy mu się to udało?

Rozmyślnie przeniósł akcję z czasów wiedeńskiej wiktorii Jana Sobieskiego do epoki narodzin Moniuszkowskiego dzieła, do roku 1865, nawiązując tym samym do perypetii "Strasznego dworu" z carskimi cenzorami. Zanim więc kurtyna poszła w górę, ukazał się na niej napis: "Spektakl dla cenzury". Rzeczywiście, z lewej strony proscenium miejsce przy stoliku zajęli czterej umundurowani cenzorzy carscy. Akcja przedstawienia rozwijała się wartko, jednakże każda scena wywoływała wewnętrzny sprzeciw, zwłaszcza wśród tej części widzów, którzy nie spodziewali się aż tylu zabiegów inscenizacyjnych, które z minuty na minutę utwierdzały w przekonaniu, że zaskakujące pomysłami przedstawienie jest bardzo kontrowersyjne. Ba, rodził się dylemat - farsa to czy istotnie dramat? Niektóre sceny śmieszyły, czy to może raczej "Straszny dwór" śmieszył Żuławskiego, skoro wymyślił niezliczoną ilość gagów. Bo i czegóż w tej inscenizacji nie było? Był Żyd, który przyniósł Miecznikowi pieniądze (bo wiadomo, Że jak pieniądze to Żyd). Albo powstańcy w prologu zatańczyli coś w rodzaju kankana, zaś popisowy mazur zaprezentowany został nie w strojach spod krakowskiej wsi, lecz we frakach. Arii Hanny towarzyszyła gromadka dziewcząt z dziecięcymi wózeczkami z przezroczystego plastiku. Co to miało symbolizować? Doprawdy nie wiem.

Żuławski w równiej mierze kpił, ośmieszał, co szokował. Choć z pewnością zmuszał do myślenia, nie zaś do klaskania po każdej udanej arii. Publiczność reagowała rozmaicie - śmiałymi okrzykami: "nie szargać świętości!", szemraniem, by skonstatować w rezultacie (jak uczynił to siedzący za mną Jan Englert): "totalny kicz!".

Mimo gorzkiej ironii Żuławskiego, niczego w zasadzie nie uszczknięto z warstwy muzycznej, a wokalne kreacje (zwłaszcza Dariusza Stachury, Zenona Kowalskiego, Krzysztofa Borysiewicza, Jerzego Ostapiuka, Doroty Radomskiej) zasłużyły na uznanie. Przede wszystkim jednak spisał się znakomicie dyrygent Piotr Wajrak, który mocą swego talentu potrafił ogarnąć wszystkich wykonawców i sprawnie poprowadzić spektakl. Prowadził swobodnie, w nieustannej łączności z orkiestrą, solistami i chórem, jak i czujnie. Lublinianie mogą być dumni, że mają w Teatrze Narodowym taki talent.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji