Szlacheckie kresy
Z MIKOŁAJEM GRABOWSKIM rozmawia Jolanta Styrczula
Dlaczego Pan - reżyser teatralny i aktor - po raz pierwszy w swojej karierze zajął się realizacją opery?
- Jest to dla mnie nowe wyzwanie, które podjąłem z racji zarówno bliskiego tematu jak i formy. Moje kontakty z muzyką trwają od lat sześćdziesiątych. Należę do zespołu muzyki współczesnej MW2, którym kieruje Adam Kaczyński. Na koncertach tego zespołu odbywały się prawykonania niektórych kompozycji Bogusława Schaeffera, do dziś granych z powodzeniem na deskach scenicznych. Stąd spotkanie z operą nie wywołuje we mnie szoku. W gruncie rzeczy - być może - było nawet i oczekiwane, choć nigdy tego nie werbalizowałem. Z jednej strony wyrzucam to sobie, z drugiej - chwalę, że moja wyobraźnia jest bardziej muzyczna niż plastyczna. Bardziej słyszę rytm niż widzę przestrzeń.
"Straszny dwór" będzie wystawiony po raz jedenasty. Czy można jeszcze do tej opery coś nowego wnieść?
- Dla mnie jest to kontynuacja drogi, którą podążam od "Pamiątek Soplicy" H. Rzewuskiego, przez "Trans-Atlantyk" W Gombrowicza do "Opisu obyczaju" J. Kitowicza. Wydaje mi się, że trzeba spojrzeć na "Straszny dwór" nieco swobodniej, rozluźnić patriotyczny gorset. Libretto Jana Chęcińskiego mówi o perypetiach miłosnych bohaterów, którym w tle towarzyszy aluzja polityczna. Aluzji reżyserować się nie da, może ją stworzyć tylko kontekst polityczny - dziś nieistniejący. W tej operze bardzo silnie jest zakorzeniona tradycja fredrowska. Śluby kawalerskie złożone przez dwóch braci Stefana i Zbigniewa, powracających do domu z rycerskiej wyprawy, to nic innego jak odwrotnie rozumiane śluby panieńskie u Fredry. Scena przyjazdu szlachciców do dworku jest nieomal kopią przyjazdu pana Tadeusza do Soplicowa. Libretto jest więc dziwną mieszanką mickiewiczowsko-fredrowską. Łączy ton serio z tonem żartu, romantycznego Konrada zderza ze swawolnym Guciem.
Wielokrotnie strącał Pan Polaka z piedestału, czy i tym razem Pan to uczyni?
- Polak i tak nie da się z niego usunąć, bo strącany, ciągle tam z przyjemnością powraca. Rozumiem, że nie da się w ciągu kilku lat swobody zrzucić z siebie garbu przeszłości. Chciałbym jednak, abyśmy potrafili zdystansować się od własnej historii, zwłaszcza, że nasze gesty wobec niej są nadzwyczaj histeryczne. I tak prawdopodobnie działo się z wystawieniami "Strasznego dworu". O ile rozumiem, jego wystawienia przypominały teatralne realizacje naszej klasyki, przyrządzane według aktualnie panującej mody nie tylko teatralnej, ale i polityczno-społecznej. Dzisiaj powstaje pytanie, czy "Straszny dwór" ma jakieś wartości uniwersalne. "Wesele Figara" opisuje wyłącznie perypetie miłosne bohaterów i to wcale Mozartowi nie przynosi ujmy. W operze Moniuszki, z której do tej pory wyciągaliśmy przede wszystkim patriotyczne treści, jest tak wiele o miłości. Dobrze jest i o tym opowiedzieć.
Cały czas podkreśla Pan rolę fabuły "Strasznego dworu". Czy to znaczy, że ją Pan wyeksponował?
- Teatr aluzyjny już dziś nie istnieje (nie znaczy to, że nie istnieje teatr metafory). Odniesienia do polityki, czytelne dla mojego pokolenia, będą słabo rozumiane przez młodych. Konflikt fraczka i kontusza, istniejący w literaturze XVIII i XIX wieku, dla nas, pragnących dzisiaj należeć do Europy, jest podejrzany. Jeśli "Straszny dwór" jest opowieścią z życia szlachty, to należy ją tak właśnie potraktować. Ileż tam jest skrzącego się dowcipu, ciekawych postaci, konfliktów, namiętności i dobrej muzyki. W dworze Miecznika, pomimo wielu politycznych zawieruch, życie będzie toczyło się nadal. I taka - wydaje mi się - jest intencja autorów. Niektórzy realizatorzy kończyli operę mazurem. Akcentowali tym samym patriotyczną stronę utworu, ale według partytury "Straszny dwór" kończy się opowieścią Miecznika o legendzie strasznego dworu. Jest to opowieść o miłości. W finale Stefan w końcu ożeni się z Hanną, Jadwiga wyjdzie za Zbigniewa. Atmosfera domu Miecznika pełna jest miłosnego żaru. Haftujące szlachcianki są co chwilę upominane przez matronę, gdyż nie w głowie im praca. Jest przecież sylwestrowa noc, za chwilę przyjdą goście, będzie zabawa - i co najważniejsze - wróżby. Hanna i Jadwiga przyspieszają ("zwyczaj każe o północy" - powstrzymuje ich ojciec) moment lania wosku. Ze strachem, ale i nadzieją zaglądają w salaterkę - kim będzie mężczyzna ich życia? W tym domu jest także Damazy, którego aż rozpiera energia miłosna. Jak się okaże w akcie IV jest mu doskonale obojętne, czyjego partnerką będzie Hanna, czy Jadwiga. Jemu po prostu obłędnie podobają się kobiety... Ironizowany przez otoczenie, szczególnie przez Miecznika - gdyż zamiast w kontuszu chodzi ubrany w zagraniczny frak - Damazy nie ustaje w miłosnych zabiegach, mimo że widać gołym okiem, jak bardzo młode pary są sobą zainteresowane. Mamy w "Strasznym dworze" piękny akt trzeci. Liryczny, do trzewi miłosny, przeżywany przez pary kochanków jak sen. To zupełnie szalona noc... Stefan, zakochany w Hannie, śpiewa słynną arię o matce... ojczyźnie... kobiecie. (Wszystkie pojęcia są rodzaju żeńskiego). To samo dotyczy Zbigniewa. Jego rozpala miłość do Jadwigi. Hanna i Jadwiga niby dla żartu, ale w gruncie rzeczy już zakochane, chcąc przekonać się o uczuciach paniczów, przebierają się za prababki i wchodzą nieomal do męskich komnat! Przecież w tej sali, obok zegara, miał spać Maciej... Nadchodzi dziwna noc wyznań miłosnych, wzajemnie sobie przez kochanków nie wyznanych. Czy ta fabuła jest naganna?
Dziękuję za rozmowę.