Krzyk w świątyni milczenia
Jedynym bogiem, zmiennym jak nastroje, jest relacja, relacja między człowiekiem a człowiekiem - z tak przewrotnym założeniem Witold Gombrowicz napisał dramat wieloznaczny i wielowymiarowy. Boskością jest więc człowiek sam w sobie i dla siebie - wyśni się Henrykowi (Syn i Książę), który najpierw do korony wyniesie własnego ojca, a później upokorzy go i sięgnie po tron, by w finale przegrać z iluzją i odebrać sobie wolność.
Każda z godności, przejmowana w aurze surrealistycznej celebry, będzie jednak tylko złudzeniem zakładanym przez bohaterów jak kostiumy, w zależności od ich wzajemnych ze sobą relacji. Do uruchomienia postaci, fizycznej marionetki i psychicznego golema, potrzebny jest ruch innej. Reakcja staje się kluczem do zrozumienia "Ślubu".
"Ślub" to zabawa formą (Gombrowicz chce Formy!) bez troski o odbiorcę. Nic więc dziwnego, że interpretacji "Ślubu" jest co najmniej kilka, a do najciekawszych należy przyjęcie, że
Henryk jest Janem Kowalskim czasów po upadku autorytetów i władzy. Wolę jednak tę, w której tekst stanowi podstawę pozornie wariackiej gry z widzem. Nic nie jest tym, za co uchodzi, postaci łamią dramaturgię, przechodzą przemiany narzucane im przez relacje i reakcje.
Gombrowicz pisze o "beznadziejnym, przygniatającym krajobrazie "Ślubu", gdzie w mrokach majaczą "fragmenty zniekształconego kościoła". Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że to dramat ustawiony przeciw lub wobec którejkolwiek z religii. Dla mnie Gombrowicz to cisza, słowa w "Ślubie" niekiedy przechodzące w gadaninę i wówczas brzmiące, jak wystrzały, są niczym wobec kilkunastu chwil milczenia. To milczenie, wymowniejsze od tyrad, wygrane jest w koszalińskiej premierze z maestrią.
Jedna tylko refleksja zadziwiła mnie samego. Gdy opadła kurtyna pomyślałem: "To wszystko? Dlaczego koniec akurat teraz? Co dalej?". Otóż nic. Jak w życiu, tak i u Gombrowicza, koniec przychodzi zawsze w nieodpowiednim momencie.
Tuż przed spektaklem siedząca za mną młoda kobieta zapytała swojego towarzysza: "Czy to będzie strawne?". "Ślub" jest świetny. Wymaga jednak ogromnego skupienia. Trudny tekst Gombrowicza wzbogacają aktorzy. Ireneusz Kaskiewicz (Ojciec i Król) od pierwszego zdania przykuwa uwagę, chociaż moim zdaniem lepiej wypada jako król zdetronizowany.
"Ślub" to także pokaz niezwykłych umiejętności aktorskich Bogusława Semotiuka (Pijak), który wygrywa każdą nutę, hipnotyzuje odbiorcę, czuje się na scenie jak tygrys w klatce; widz ma wrażenie, że emocje Pijaka rozleją się z desek na fotele, że tym swoim szaleństwem, kpiną, śmiechem, furią zarazi pierwsze rzędy. To Pijak jest królem. Królem życia i panem przeznaczenia.