Artykuły

Anatomia(s)tytusa

"Anatomia Tytusa Fall of Rome" w reż. Wojtka Klemma w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie. Pisze Krzysztof Domin w Teatraliach.

"Aktualnością sztuki jest jutro" - pisze Heiner Müller. Czy "jutrem" miałby być spektakl Wojtka Klemma?"

Po drugim dzwonku, jeszcze we foyer, widzowie obcują przez chwilę z quasi-performansem Sebastiana Majewskiego, czyli odczytem kilkustronicowego listu, podpisanego przez Tytusa Andronikusa. Odczyt przekształca się w prelekcję i w sposób nieco tautologiczny opowiada historię i zdradza motywacje tytułowego bohatera (który zwierza się w trosce o "nas, widzów"). Na gest, choć wydaje się szlachetny, publiczność reaguje różnie - od zaciekawienia, przez zażenowanie, po decyzję o opuszczeniu teatru jeszcze przed rozpoczęciem właściwego spektaklu. Nie jest to całkiem bezpodstawne w sytuacji, gdy widza traktuje się jak pierwszą lepszą osobę, przywiedzioną z ulicy i zachęconą zniżkową ulotką.

Widownię od początku wypełnia psychodeliczne brzdękanie Dominika Strycharskiego, które w miarę rozwoju fabuły przeradza się w niepokojące (niekiedy kakofoniczne) muzyczne aranżacje. Na scenie ustawiono ogromne, kartonowe pudło. W wyciętym w jego tylnej ścianie prostokącie umieszczono pomieszczenie z prysznicami. Po obu stronach sceny znajdują się wejścia. Po lewej - stoi długa ława. Wyciemnienie, jak w migawce. Po chwili pojawiają się wszyscy bohaterowie.

Spektakl otwiera zbiorowa scena kąpieli. Woda oczyszcza nagie ciała z brunatnej mazi, a Aaron (Wiktor Loga-Skarczewski) przyodziewa je chwilę później w śnieżnobiałe szlafroki. Wodny strumień sprawia, że kartonowy Rzym (projektu Maschy Mazura) rozkleja się, oddając rozkład i upadek wiecznego miasta. Imperium przedstawione na deskach Starego Teatru rzeczywiście wytrzyma tyle, ile klej spajający tekturę z metalowym stelażem scenografii, a jego obywatele-emotikony razem z nim.

Tragizm sztuki Müllera (jak u Szekspira) opiera się na postaci Tytusa (Jan Peszek) - ostatniego sprawiedliwego, który po zwycięskiej walce z Gotami zrzeka się korony. Robi to na rzecz pierwszego w linii dziedzica Saturnina (Krzysztof Zawadzki), zapoczątkowując tym samym nowe rządy. Zgodnie z zasadami zabija też syna Tamory (Katarzyna Krzanowska), co stanowi zaczątek krwawych wendet.

Silne i sugestywne wydarzenia utworu - bledną na scenie. Zespół wypowiada kwestie lakonicznie, deklamując kolejne frazy w szkolny sposób. Z jednej strony mogłoby to odpowiadać zmechanizowanemu obrazowi przedstawienia - gestom, powtarzalnym ruchom i ścieżkom towarzyszą sztuczne kreacje sceniczne. Z drugiej jednak - owa sztuczność wywołuje dezorientację i zmieszanie; nawet krzyki i przekleństwa nie przerywają płynącego ze sceny marazmu.

Nie da się ukryć, że spektakl Wojtka Klemma jest w pełni przemyślany, a każde działanie dokładnie zaplanowane. Krwawe i dramatyczne sceny przedstawiono w sposób symboliczny. Nie brakuje również czarnego humoru, balansującego na granicy dobrego smaku (co najwyraźniej podoba się publiczności). Ale czy spektakl odpowiada na pytania zadane przez autora dramatu i twórców? Czy Goci to rzeczywiście "ludzie-odpady" - bezrobotni, żebracy, podpite kobiety w ciąży, wytatuowani menele z warszawskiej Pragi, brytyjska "underclass" i wszelkiej maści brudasy ze Wschodu, jak sugeruje dramaturg? Nie znalazłem odpowiedzi, ale przypomniały mi się słowa Slavoja Žižka - rezygnacja i akceptacja wszystkiego prowadzą do powolnego końca świata. I taką postawę przyjmuje z początku sam Tytus. Bohater zaczyna stawiać opór, gdy dochodzi do gwałtu i okaleczenia Lawinii; gdy traci dwóch synów. Bunt, będący skutkiem wszechogarniającej tragedii, to lekcja dla współczesnego widza.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji