Artykuły

W cieniu Edka

JEŚLI jednym z najistotniejszych, merytorycznych zadań Festiwalu była konfrontacja sposobów lektury Mrożka w różnych krajach świata, to na tym polu Festiwal poniósł, niestety, fiasko. Z konfrontacji tej nic, lub może ostrożniej: prawie nic nie wynikło nowego. Najjaskrawiej brak ten dało się odczuć podczas sesji naukowej z udziałem wielu sław, m. in niegdysiejszego prawodawcy teatru absurdu Martina Esslina. Przez cztery dni obrad otrzymywaliśmy bądź ogólnikowe i raczej banalne próby podsumowań, bądź ciągi dość dowolnych, komparatystycznych skojarzeń, albo - najwartościowsze myślowo - przyczynki, analizy szczegółowe, albo - bodaj najciekawsze - komunikaty o recepcji Mrożka w różnych krajach. Nie brakło i swoistego folkloru badawczego, kiedy uczony dowodził na podstawie analizy onomastycznej, że "Pieszo" rozgrywa się w Polsce, albo przykładał do "Kontraktu" niezwykłe skomplikowany system probierczy, by odkryć, że dramat ten opiera się na konwersacji.

Złośliwostki złośliwostkami, szczególnie irytujący był jednak fakt, że nikt z zaproszonych intelektualistów nie spróbował nawet postawić sobie pytania, jaką ewolucję przeszedł Mrożek, jak daleko od punktu startu przewędrowała jego twórczość. Przeciwnie: z lubością dokonywano swoistego wyjęcia tych dzieł z czasu, traktowano je jak constans i omawiano "Policję", czy "Tango" tak, jakby przez ćwierć wieku od ich powstania nic nie zaszło w kulturze, w rzeczywistości, w samym Mrożku wreszcie. Trudno się dziwić, że przedmiot tych naukowych operacji dość niegrzecznie odwarknął na spotkaniu ze studentami filologii polskiej, gdy po raz nie wiadomo który padło pytanie o jego stosunek do teatru absurdu. Podejrzewam, że marzył o wysłuchaniu referatu "Mrożek, czyli jak się wychodzi z ciasnych ramek jednej poetyki", takiej wypowiedzi, nikt mu jednak nie zaoferował.

KLUCZ NIECO ZARDZEWIAŁY

Przywiązanie do starego klucza interpretacyjnego, mimo że już nieco zardzewiał, nie było zresztą tylko domeną teatroznawców, ulegali mu i praktycy. Nie przypadkiem przecież największym wzięciem na Festiwalu cieszyły się sztuki właśnie sprzed ćwierćwiecza i to w wykonaniu Rosjan, dla których tamta groteskowo-absurdalna poetyka jest wciąż nowości kwiatem. Nie widziałem niestety (musząc być w Warszawie na "Dziadach" litewskich, z których relacja następnym razem) "Strip-teasu" z Teatru-Studia Czełowiek (reż. Ludmiła Roszkowan) spektaklu jednogłośnie chwalonego, oglądałem za to nieodległe gatunkowo "Drugie danie" w wykonaniu Teatru Dramatycznego z Ulianowska. Ta sztuczka, właściwie u nas nieznana, ma strukturę klasycznej farsy. Do przytulnego gniazdka podstarzały uwodziciel przyprowadza ponętną i chętną dziewczynę, później zjawia się rywalka, jeszcze później mąż, nieobojętny na wdzięki rywalki. Schemat pęka, gdy Mrożek podstawia pod jeden z wierzchołków tego miłosnego czworokąta widmo wodza - obiekt narodowej adoracji. Widmo jest kochankiem konkretnym i obojnaczym: uwodzi całą trójkę roztaczając pełen wachlarz wiernopoddańczej retoryki miłosnej. A cały dowcip polega, rzecz jasna, na sprowadzeniu sloganów o "ukochanym przywódcy" i "ojcu narodu" do farsowo-erotycznych wymiarów.

Wadim Klimowski, reżyser (i tłumacz) sztuki wyciągnął wszystkie możliwe konsekwencje z samej jej konstrukcji. Rozegrał z ulianowskimi aktorami leciutko przerysowaną pół-farsę, pół-wodewil, "wyżyłował" sytuacje do ostatniej kropli humoru nie tracąc lekkości, dokonał podstawienia oryginalnego kochanka delikatnie i logicznie. Powstało przedstawienie sprawne, dowcipne, niegłupie, choć nie odkrywcze. I gdy Marta Fik zarzuca mu w wypowiedzi dla dodatku kulturalnego "Życia Warszawy" nadmierną długość i zbyt wolne tempo, to prawdziwy powód zarzutu zdaje się tkwić nie na scenie, lecz na widowni. Przedstawienie nie jest zbyt wolne, ono tylko delektuje się tymi efektami, które są już dla nas wychowanych na mrożkopodobnym teatrze dawno opatrzone, wytarte, zużyte.

Tak czy owak było to - zasłużenie - jedno z najżyczliwiej i najżywiej odbieranych przedstawień Festiwalu. Szczególną sympatią widowni cieszyły się takie właśnie niespodzianki: "Strip-tease", "Drugie danie", jednoaktówki o lisach jakby stworzone dla teatru lalek (świetne przedstawienie Teatru Miniatura z Gdańska, reż. Piotr Tomaszuk). Zdecydowanie mniej przychylny odbiór miały bardziej renomowane tytuły. "Emigranci", jak się zdaje, najlepiej wypadły w wykonaniu Piątego Studia MChAT-u (to znakomite przedstawienia Michaiła Mokiejewa prezentowane było już w Polsce, jeszcze pod firmą Teatru-Studia Czełowiek i omawiane, także w "Polityce"). Słabsze były inne wersje: francuska z Theatre du Gué jakby wyprana z emocji, monotonna - i białoruska z Teatru im. Janki Kupały, gdzie uczynienie z XX-a bezradnego bożego prostaczka mocno zwichnęło równowagę utworu.

O wiele mniej emocji, niż można było się spodziewać wzbudziły też "Portrety" szczególnie licznie reprezentowane. Słabości tej sztuki nie tuszowały pomysły reżyserskie, takie jak zastąpienie lekarki-psychologa tranwestytą-agentem (MChAT - Moskwa, reż. Walerij Kozmienko-Delinde), przerywanie akcji zdjęciami i prywatnymi komentarzami, z których wynikało, że to młode, nie draśnięte stalinizmem pokolenie opowiada o dewiacjach rodziców (PWST - Wrocław, reż. Eugeniusz Korin), czy efektownie nadmuchiwana głowa generalissimusa na murze (Deutsches Theater z Getyngi, reż. Jan Kulczyński; to ostatnie relata refero - nie widziałem). Jednej z najważniejszych sztuk Mrożka, "Pieszo" właściwie na festiwalu nie było - bo i plenerowy spektakl w Wiśniczu, grany przez słabiutki aktorsko teatr z Tarnowa przygłuszony został całkowicie pirotechniką z rozmachem usiłującą odtworzyć w pigułce obraz hekatomby wojennej.

Artystyczna konfrontacja nie przyniosła oszałamiających rezultatów. Ale może przynieść ich nie mogła? Jednego z cięższych festiwalowych dni oglądałem kolejno "Zabawę" po węgiersku, "Emigrantów" po białorusku i "Zdarzyło się na dworcu" (adaptacja opowiadania) po francusku. Pod względem poziomu były to całkiem różne przedsięwzięcia (świetne, wyraziste aktorstwo Francuzów z Espace Acteurs), ale gdyby powymieniać pozycje między teatrami, zmieniłby się

język, styl gry, lecz odczytanie tekstu wcale niekoniecznie! Festiwal udowodnił niezbicie, iż Mrożek narzuca swym interpretatorom sztywną formę pozostawiając im bardzo niewiele swobody. Czy jednak do takiego tylko odkrycia miałby się sprowadzać dorobek tej fety? I ważniejsze pytanie: czy ta sztywność formalna wystarczająco tłumaczy, dlaczego twórczość artystyczna dała się tu tak mocno przytłamsić festynowemu szaleństwu?

KONIEC ALUZJI?

Paradoksalne nieszczęście: Mrożek nam spowszedniał - pisałem dwa lata temu w "Dialogu". Powtarzam w tym sprawozdani a niektóre z formułowanych wtedy spostrzeżeń: że teatry wciąż dobierają się do Mrożka kluczem sprzed dwudziestu pięciu lat, że traktują jak dowcipnisia pisarza, który dawno już przestał być humorystą. Pisałem, że należałoby Mrożka przeczytać na nowo, odrzucając nawyki i łatwizny. Festiwal niechcący ów postulat zrealizował i to na międzynarodową skalę. Więc co - nikt nie umie na nowo czytać Mrożka? A może to my nie bardzo umiemy go dziś słuchać? Dziś, kiedy to niezły huraganik historii przeszedł nad naszym krajem?

Mrożek - chcąc nie chcąc - był narodowym bardem epoki realnego socjalizmu - tego kilkudziesięcioletniego przejścia od zamordyzmu lat pięćdziesiątych do postkomunizmu naszych dni. Ukazywał, mechanizmy myślowe, demonstrowały modele zachowań, doprowadzał do absurdu logikę wydarzeń, których już punkt wyjścia był chory. Opanował znakomicie całe instrumentarium, dzięki któremu mógł w dramacie mówić to, co chciał, czyniąc swoje treści - w dużej mierze dzięki abstrakcyjno-groteskowej formie - jadalnymi takie dla cenzorów. Po jakimś czasie znudził się tą ezopową mową, ale jego abdykacji nie przyjęli do wiadomości ani widzowie, ani teatry. Dla nich Mrożek pozostał królem sztuki aluzyjnej na długie, długie łata - aż do wczoraj. Do wczoraj, kiedy to po zniesieniu cenzury spadły akcje nie tylko aluzjomanii politycznej, ale i całej literatury modelowej, odbierającej zjawiskom konkretność. W teatrach, w innych sztukach widowiskowych, także w literaturze powróciło dziś zapotrzebowanie na żywego człowieka: poszczególnego, odrębnego, właśnie niemodelowego. Ale teatr wciąż nie bardzo umie takiego człowieka pod konstrukcjami formalnymi Mrożka dostrzec.

Łatwo więc przewidzieć, że na stare, modelowe sztuki przychodzi szły czas. Choć zauważmy nawiasem, że gdyby je zagrać nie tak solennie i bezbarwnie jak w Teatrze Polskim, lecz choć trochę drapieżniej, zabrzmiałyby przejmująco aktualnie. Opowiadał Tadeusz Nyczek o wrażeniu, jakie na nim zrobiła oglądana na nowo "Policja": ta historyjka o tym jak wszyscy popierają rząd, ostatni więzień polityczny nawrócił się na państwowotwórczą wiarę, a policja musi delegować najlepszego pracownika do roli opozycjonisty, by uzasadnić swe istnienie. A "Tango"? W przygnębiającej kampanii antyinteligenckiej ostatnich tygodni, przez rozmaite, niegłupie zdawało się usta, przemówił Edek, ów cham dobroduszny, który "swoje wie", z którym można w zgodzie żyć, byle nie podskakiwać, cicho siedzieć. Przy całym zabawowo - towarzyskim bałaganie krakowskiego jubileuszu ten ciężki cień nie znikał z pola widzenia, przypominając najbardziej pesymistyczne Mrożkowe diagnozy.

ŚWIETLICA ROZŚPIEWANA

Niemniej w tej funkcji - króla aluzji - Mrożek chyba jednak do teatru teraz nie wróci. Nie dlatego, by jego modele traciły aktualność - jak widać, jest wprost przeciwnie - lecz dlatego, że samo owijanie polityki w metaforę zbyt mocno przywiązana jest do byłej epoki.

Więc jaka będzie sztuka teatralna tej nowej epoki? Jak się wyrażą jej napięcia - społeczne. Kulturowe, których tylko bardzo zewnętrznym wyrazem jest to harcowanie Edków po wiecach i mass mediach? Można było o tym podumać w Borzęcinie, tym, do którego jechaliśmy konwojem autokarów pod osłoną policji, a na granicy wsi młodzi ludzie z Ośrodka Teatralnego w Tarnowie urządzili dość infantylne choć sympatyczne widowisko. (Potem było pół-oficjalne, pół-zabawowe powitanie w środku wsi, a na koniec... W wielkiej świetlicy Gminnego Domu Ludowego rozstawiono stoły. Jubilat spożywał drugie danie w gronie krajanów: gospodarza gminy witającego go przedtem sztywną urzędniczą mową i kraso-mówcy, którego kwieciste przemówienie zmieściłoby się w każdej antologii absurdu; Na scenie produkowała się orkiestra grająca sztajerki oraz wszystkie przeboje Janusza Gniatkowskiego z pewnością przypominające Mrożkowi młodość. Występował też chór z bardzo trudną, melizmatyczną kantatą na cześć Mrożka. Miejscowy zapiewajło intonował przyśpiewki sławiące urodę Susany Mrożek. W ławach tłoczyli się goście: Radczynie, Dziennikarze i Poeci usiłujący czuć się tu swobodnie. Na galeryjce usadowiła się młodzież artystyczna, okrutnie awangardowa, usiłująca się bezskutecznie włączyć do zabawy. Młodzież ta przedtem wzięła udział w happeningu w środku wsi: wjechali w tłum bryczką, wykrzykiwali, że wielkiego pisarza Gombrowicza goszczą. ,,To ta hołota z Małoszyc" - zakrzyknięto z prezydium. Po czym wszyscy zgodnym chórem krzyczeli "precz" i "niech żyje Mrożek". Przy-jezdni na czele z ucharakteryzowanym na prof. Pimkę Janem Błońskim - żeby się wciągnąć w zabawę; miejscowi - żeby wziąć udział w tych dziwacznych ekstrawagancjach miastowych, skoro tak wypada.

Jedyny raz widziałem wtedy, w borzęcińskiej świetlicy, Mrożka w publicznym miejscu rozluźnionego, śmiejącego się głośno, Jeśli ten obraz pozostał mu pod powiekami, to może teraz, w Meksyku, narodzi się coś, co spełni rolę jakiegoś nowego "Wesela".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji