Artykuły

Wizjoner teatru

Jest jedną z najbardziej fascynujących postaci polskiego teatru. Zbudował dwie największe sceny Warszawy. Wyśniony przez niego, obchodzący właśnie stulecie Teatr Polski otrzymał jego imię. Imię wielkiego ARNOLDA SZYFMANA.

Dom stał na skraju miasteczka. Drewniany i skromny, za to z wielkim ogrodem. Okolica sielska, zielona, malownicza - szczególnie u ujścia Tanwi do Sanu. Typowe galicyjskie widoki Cesarstwa Austro-Węgierskiego. Ulin założył w 1616 r. podczaszy ziemi przemyskiej Stanisław Uliński. Nazwa przekształciła się z czasem w Ulanów, a jego rozwój wiązał się z "palem", jak nazywano rzeczny port. To z niego spławiał drewno szanowany w całym Ulanowie prawnik-samouk i członek Rady Powiatowej pan Schiffman, właściciel domu na skraju, który prowadziła wzorowo pani Schiffmanowa, znakomita gospodyni, mistrzyni słynnych w okolicy wypieków. 23 listopada 1882 r. w domu Schiffmanów wybuchła wielka radość. Na świat przyszedł długo wyczekiwany syn. Otrzymuje imiona Arnold Zygmunt Stanisław. Nie zostanie flisakiem jak ojciec.

Odkrycie teatru

Mały Arnold był dzieckiem niesfornym, nie mógł usiedzieć chwili w jednym miejscu. A to wpadł do piwnicy i ranił się w głowę, a to rąbnął sobie toporem w nogę i rozciął kolano. Towarzyszem w rozrabianiu był mały Marian Dąbrowski, syn sąsiadów, który w przyszłości założy, istniejący do dzisiaj, teatr Bagatela w Krakowie.

Szkołę powszechną Arnold kończy ze stopniami przeciętnymi, rodzice postanawiają wysłać go do krakowskiego gimnazjum. Wyprawa to była wielka - najpierw cały dzień zaprzęgiem konnym do Rzeszowa, a potem całą noc pociągiem do Krakowa. Arnold rozpoczyna edukację w Cesarsko-Królewskim Gimnazjum Świętego Jacka, ale nauka średnio go pochłania. Ciągnie go za to, nie wiedzieć czemu, do teatru, który mieści się przy placu Szczepańskim. Kiedy miał 12 lat, zobaczył afisz zapowiadający występ wielkiej Heleny Modrzejewskiej.

Pobiegł więc do teatru i za pieniądze przeznaczone na przyjazd do domu kupił bilet. Rodzice nie byli zadowoleni, Arnold wręcz przeciwnie. Jego radość odkrycia teatru zakłóciła jednak szybko własna niefrasobliwość. Za wyrycie scyzorykiem swojego imienia na ławce został wyrzucony z gimnazjum i dostał roczny zakaz szkolny. Po repetowaniu u prywatnego nauczyciela w Jarosławiu, nieopodal rodzinnego Ulanowa, wrócił do Krakowa, do rodziców, którzy niesfornego syna chcieli mieć na oku. Ojciec znalazł pracę w Towarzystwie Asekuracyjnym, a matka prowadziła dom. Arnold chodzi do szkoły, uczy się coraz lepiej i w każdej wolnej chwili biega do teatru, do którego wkroczył właśnie bożyszcze młodych, Stanisław Wyspiański.

Szyfman (zapis jego nazwiska ewoluował: od Schiffman przez Schifman i Szifman do Szyfman) dosłownie pochłania wszystko, co dotyczy teatru: pisma literackie, recenzje, sztuki. Kiedy tuż przed maturą w 1901 r. ogląda premierę "Wesela", które Wyspiański napisał po weselu przyjaciela, poety i dramatopisarza Lucjana Rydla, niemal traci przytomność z zachwytu. Ale oglądanie spektakli przestaje mu wystarczać, on chce robić teatr.

Mam talent!

Po zdanej dobrze maturze rozpoczyna studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Wybiera zajęcia z filozofii, historii sztuki i polonistyki, choć ojciec nalegał na prawo. Szyfman zaczyna pisać sztuki i wysyła je dyrektorom teatrów, a nawet samej Modrzejewskiej, która mu odpisała: "Autor posiada talent i należy dalej pracować w tej dziedzinie". Jego sztukę "Fifi" wystawił nawet Ludwik Solski.

Kraków go jednak dusi, więc na trzecim roku wyjeżdża na roczne stypendium do Berlina - mekki teatralnej. Poznaje tam między innymi wielką reformatorkę tańca Isadorę Duncan i młodego utalentowanego pianistę Artura Rubinsteina, z którym przyjaźnić się będzie całe życie.

Po powrocie do Krakowa zaczyna intensywnie wchodzić w środowisko artystyczne. Poznaje Mehoffera, Malczewskiego, Kossaka, Stanisławskiego, Fałata, Axentowicza, Wyczółkowskiego, no i Wyspiańskiego, a także Stefana Jaracza i Juliusza Osterwę. Już tylko mały krok dzielił go od Jamy Michalikowej, gdzie działał słynny kabaret Zielony Balonik. Zachwycony nim Szyfman już wie, że - owszem - napisze doktorat z filozofii, ale na uniwersytecie nie zostanie. W wieku 24 lat, 14 maja 1906 r., kończy Uniwersytet Jagielloński z tytułem doktora filozofii. I już wie, że chce założyć własny teatr.

Figliki i Momus

Zabiera się szybko, przy wsparciu kolegów z Zielonego Balonika, do roboty. Wynajmuje za pieniądze od ojca salę balową w Hotelu Saskim. Nadzoruje przebudowę sceny, urządzanie widowni, montowanie oświetlenia i kurtyny. Interesuje go wszystko: szatnia, toalety, przejścia. Widz ma być zadowolony nie tylko z tego, co widzi na scenie, ale także z warunków oglądania. Ta zasada będzie mu przyświecała do końca życia. Układa repertuar i angażuje aktorów, trzon zespołu stanowić będą Maria Przybyłko-Potocka (świetna aktorka, z którą zaczyna romansować), Adolf Nowaczyński i młody Lulek, czyli Leon Schiller.

W grudniu 1905 r. działalność inaugurują Figliki, bo taką nazwę dostał pierwszy teatr Szyfmana. Przetrwał miesiąc i dwa dni i stał się tym samym chyba najkrócej działającą sceną w historii Polski. Ale ruchliwy i pomysłowy Szyfman się tym nie zraża i bogatszy o krakowskie doświadczenia wyjeżdża do Warszawy. Robi w niej to, co w każdym mieście, do którego trafia - wędruje po teatrach. Ogląda nowo zbudowaną Filharmonię, Teatr Wielki i Teatr Rozmaitości, który uchodzi za najlepszą scenę Warszawy. Rozmaitości miały świetny zespół (znalazła się w nim, co nie bez znaczenia, Maria Przybyłko-Potocka), ale repertuar był wątpliwy.

Szyfmana interesują nie tylko spektakle, ale także budynki, wyposażenie, warunki techniczne. Zasysa wszelkie informacje o teatrze jak odkurzacz. Ta wiedza będzie mu już niedługo bardzo potrzebna, bo ma zamiar - i to szybko - założyć swój teatr w Warszawie.

Jak z nieba spada mu Jakub Jasiński, właściciel restauracji Oaza mieszczącej się tuż przy placu Teatralnym. Panowie szybko się dogadują i rozpoczynają przygotowania do uruchomienia tam teatru, warszawskiego Zielonego Balonika, który otrzymuje nazwę Momus i z miejsca staje się wielkim sukcesem. Błyskawicznie zaczął słynąć z ciętej satyry, najprzedniejszego humoru. Teksty pisał między innymi Tadeusz Boy-Żeleński, a gwiazdą na scenie był Leon Schiller. Każdego wieczoru przy stolikach zasiadało ponad 150 osób, śmietanka towarzyska miasta.

Po roku, mimo wielkich sukcesów, Arnold Szyfman zostawia Momusa, bo w jego głowie narodził się już pomysł iście szaleńczy. Chce zbudować w Warszawie wielki, nowoczesny teatr, który przyćmi wszystkie inne.

Szalony wizjoner

Momus dał Szyfmanowi coś absolutnie bezcennego - popularność. W jego teatrze bywali wszyscy: arystokracja, ziemiaństwo, przemysłowcy, bankierzy, artyści i dziennikarze. 28-letni Arnold znał wszystkich, wszyscy znali Arnolda. Miał wielki urok i był wygadany. To wystarczyło, żeby zacząć przekonywać możnych do tego, że Warszawie potrzeba nowoczesnego teatru - Teatru Polskiego.

W 1909 r. Szyfman się ochrzcił i przystąpił do intensywnego lobbingu. Zaczął od Maurycego Spokornego, który szefował spółce eksploatującej tramwaje, potem był Czesław Przybylski (architekt, w przyszłości autor projektu budynku Teatru Polskiego) i dalej Stanisław Lubomirski - prezes Banku Krajowego, Juliusz Herman - prezes Zachęty, Maurycy Zamoyski. Poszło! Każdemu "szalony wizjoner" przedstawiał profesjonalny memoriał, który dziś nazwalibyśmy biznesplanem. Były w nim szacunki dotyczące kosztów zaprojektowania teatru, jego budowy, wyposażenia i eksploatacji, liczby premier, wpływów z biletów, kosztów wynagrodzenia zespołu. Krótko mówiąc, pełen profesjonalizm.

W lipcu 1910 r. Maurycy Zamoyski zorganizował w swojej rezydencji, w pałacu Błękitnym przy ulicy Senatorskiej, zebranie, na które zaprosił bogatych i wpływowych oraz Arnolda Szyfmana. Ten wygłosił płomienną mowę o potrzebie budowy w Warszawie Teatru Polskiego i zaapelował o wpłaty na specjalnie utworzone w tym celu konto w Banku Krajowym. "Potrzeba nam 600 tysięcy rubli" - zakomunikował. Wszyscy spojrzeli po sobie i zaczęła się zbiórka.

U Lourse'a, jednej z najpopularniejszych knajp, natychmiast gruchnęła wieść o zrzutce. Wymyślano niebotyczne kwoty, które "gówniarz z Krakowa" miał wyłudzać na teatr, który przecież nigdy nie powstanie. Szyf mana atakuje też część prasy, nikt nie wierzy, że to się może udać. Wpłaty idą wolniej, niż planowano, i może pomysł ległby w gruzach, gdyby nie Tomasz Potocki, arystokrata, intelektualista, autentyczny wielbiciel sztuki. Jest oczarowany Szyfmanem i jego ideą. Natychmiast zaczyna agitować na rzecz przyszłego teatru. I to skutecznie. Wpłat dokonują Leopold Kronenberg, Władysław Potocki, Maciej Radziwiłł. Na koncie jest 100 tys. rubli.

Szyfman zaczyna rozglądać się za działką pod teatr. Znajduje ją na tyłach pałacu Karasia, rzut beretem od Krakowskiego Przedmieścia. Właścicielem terenu jest bankier Bronisław Goldfeder, jak się okazało teatroman. Sprzedaje działkę Szyfmanowi za 170 tys. rubli rozłożonych na trzy roczne raty. Zakupu dokonano w maju 1911 r., w lutym 1912 r. zabrano się za budowę. Kamień węgielny pod Nowy Teatr Polski (bo taką nazwę nosił w dokumentach) wmurowano 10 kwietnia.

Równocześnie ze zbieraniem środków finansowych i prowadzeniem inwestycji Szyfman zaczyna planować repertuar i skład zespołu artystycznego. Wie, że chce grać klasykę w nowoczesnej formie i sztuki współczesne. Po długich rozważaniach na premierowy spektakl wybiera "Irydiona" Zygmunta Krasińskiego, bo ma pomysł na obsadę, reżyserię i wie, że zgodzi się na niego cenzura. Do pierwszego zespołu angażuje blisko 50 aktorów i aktorek, w tym Aleksandra Zelwerowicza i Józefa Sosnowskiego, Stanisławę Wysocką i oczywiście Marię Przybyłko-Potocką, z którą jest w nieformalnym związku.

W morderczym tempie kończy się budowa, która wraz z wyposażaniem i zakupem działki kosztowała 753 tysięcy rubli.

29 stycznia 1913 r. premierą "Irydiona" w reżyserii Arnolda Szyfmana otwarto teatr zbudowany przez Arnolda Szyfmana, którego dyrektorem został Arnold Szyfman. W pamiętniku notował: "To jest najważniejsza data w mojej działalności teatralnej". Miał wówczas zaledwie 30 lat.

Teatr Polski (już bez Nowy) był największym i najnowocześniejszym teatrem w Warszawie i w tej części Europy. Wielka scena (pierwsza scena obrotowa w kraju!) była wyposażona w najnowocześniejszy sprzęt sprowadzany z Niemiec, a publiczność zasiadała na wygodnej 1000-osobowej widowni. Wnętrza były stylowe, eleganckie, bez zbędnej ostentacji. Wszystko robiło wielkie wrażenie. Radość nie trwała jednak długo. Wybuchła bowiem wojna, pierwsza z dwóch.

Rozstania i powroty

Światowy konflikt, w którego centrum znalazła się Polska, spowodował spadek frekwencji w teatrze o połowę, zaczęło brakować pieniędzy. Dodatkowo część aktorów rozpierzchła się poza Warszawę, a sam Szyfman, jako cudzoziemiec, obywatel wrogiego Cesarstwa Austro-Węgierskiego, został kilkukrotnie aresztowany przez władze carskie, aż w końcu wywieziony na Syberię. Na szczęście miał mnóstwo wysoko postawionych znajomych, dzięki czemu szybko go zwolniono. Mógł wrócić do Warszawy, gdzie... ponownie go aresztowano. W tej sytuacji postanowił wyjechać na wschód. Trafił do Moskwy, gdzie w 1916 r. Komitet Polski zaproponował mu stworzenie polskiej sceny w Teatrze Kameralnym. Szyfman, wieczny organizator, natychmiast przystał na tę propozycję, i przystąpił do konstruowania repertuaru i zespołu, ściągając do Moskwy m.in. Jaracza i Osterwę. Zaczął "Zemstą" Fredry.

W czerwcu 1918 r., po trzech latach w Rosji, Szyfman wraca do Warszawy. Jego mieszkanie jest splądrowane, więc mieszka w Bristolu. Natychmiast chce zobaczyć swoje dwa najdroższe skarby: Marię Przybyłko-Potocką i Teatr Polski. Oba przeżyły wojnę w stanie dobrym.

Mimo zakusów stołecznego ratusza, który chce przejąć scenę, Szyfmanowi udaje się przekonać Towarzystwo Akcyjne Teatru Polskiego do podpisania z nim umowy. Wspierają go Lechoń, Tuwim, Horzyca i Schiller, który zostaje kierownikiem literackim teatru i serdecznym kolegą Szyfmana (a w przy-szłośsi rywalem). Umowa została podpisana, można budować repertuar Teatru Polskiego w stolicy niepodległej Polski.

Wracają oczywiście Szyfmanowskie gwiazdy: Osterwa, Jaracz, Zelwerowicz, Przybyłko-Potocką, dołącza Aleksander Węgierko (wielka miłość późniejszej gwiazdy Polskiego Niny Andrycz). Scena powoli rusza, z frekwencją jest coraz lepiej. Wówczas Kazimierz Zalewski proponuje Szyfmanowi przejęcie kierowanego przez siebie Teatru Małego, który grał w Filharmonii. Panowie się dogadują i podpisują umowę. Następnego dnia Zalewski umiera.

Teatr Mały pod kierownictwem Szyfmana działał z powodzeniem przez 21 lat, do września 1939 r., kiedy spłonął po niemieckim bombardowaniu. Teatr Polski gra przez pierwsze trzy dni września, czwartego przestaje, bo nie ma widowni, a część zespołu została zmobilizowana. Warszawiacy zaczynają uciekać z miasta. Szyfman zostaje i pilnuje teatru. Na jego oczach płonie magazyn dekoracji i wypadają wszystkie szyby z okien. Na budynku teatru już nie polskiego, ale der Stadt Warschau, zawisną wkrótce hitlerowskie flagi, a sam Szyfman - Żyd przeznaczony do eksterminacji - musi ratować siebie. Ukrywa się pod przybranym imieniem i nazwiskiem Adam Sławiński, najpierw w Warszawie, potem pod Warszawą, a od 1942 r. do końca wojny u swoich przyjaciół Ludwika i Neli Morstinów w ich majątku w Pławowicach. W powstaniu warszawskim ginie jego ukochana Maria Przybyłko-Potocka.

Nowe życie

Nastała nowa, komunistyczna rzeczywistość. W lipcu 1945 r. władze powołały Arnolda Szyfmana na stanowisko szefa odbudowy Teatru Polskiego, który ucierpiał podczas drugiej wojny. Teatr został odbudowany i Szyfman wrócił na fotel dyrektora. Nie na długo. Po czterech latach otrzymuje propozycję wstąpienia do partii. Grzecznie odmawia, bo polityką rzeczywiście nigdy nie był zainteresowany. Właściwie nie interesowało go nic poza teatrem. Ale przeczuwa, że coś niedobrego się dzieje, słyszy tu i ówdzie plotki o swojej rychłej dymisji, więc pisze list do ministra kultury Włodzimierza Sokorskiego. Na nic się to zdaje, klamka zapadła.

W 1949 r. Arnold Szyfman został usunięty ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego. Następcą został jego rywal Leon Schiller, co go jeszcze dobiło. We wzruszającym piśmie pożegnalnym do pracowników Szyfman napisał: "Teatr Polski był celem i zadaniem mojego życia". Nie ma w tym nawet odrobiny przesady.

Odstawiony na boczny tor zabiera się za porządkowanie swojego bogatego archiwum, kiedy nagle, w 1950 r., dostaje propozycję pokierowania budową, o jakiej nie śnił. Władze podjęły bowiem decyzję o odbudowie zniszczonego podczas wojny Teatru Wielkiego. Szyfman oczywiście się zgadza i zostaje pełnomocnikiem ministra kultury do spraw odbudowy.

Projekt był gigantyczny i kosztochłonny. Prasa szybko ochrzciła teatr "gmaszyskiem" i nieustannie pisała o gigantomanii, topieniu niebotycznych kwot w tę budowę, marnowanych miliardach. Doprowadzało to do szału Szyfmana, który do budowy Teatru Wielkiego podszedł z takim zapałem jak niegdyś do budowy Teatru Polskiego. Praca pochłaniała go kompletnie.

Żona modna |

18 lipca 1953 r. Maria Broniewska miała urodziny, które spędzała w Juracie, w rodzinnym domu letniskowym. Pochodziła z zamożnej i szlacheckiej familii Broniewskich herbu Tarnawa. Jej dziadek Bohdan Broniewski był przedwojennym ministrem przemysłu i handlu w rządzie Jana Kantego Steczkowskiego, a ojciec Mieczysław wiceprezesem Związku Cukrownictwa Polskiego i współwłaścicielem wielu cukrowni. Gdy wybuchła druga wojna, uciekli z Polski i znaleźli schronienie we Francji. Po wojnie postanowili wrócić do kraju, w którym zastali rozgrabiony i znacjonalizowany majątek oraz doświadczali szykan ze strony komunistów. Żeby dorobić, pani Zofia, matka Marii, wynajmowała pokoje w ich domku letniskom w Juracie. Jednym z gości był legendarny dyrektor warszawskiego Teatru Polskiego Arnold Szyfman, który wypoczywał niemal zawsze ze swoimi przyjaciółmi Morstinami.

Szyfman, wówczas 70-letni pan, zakochał się z miejsca w 22-letniej Marii. Zrobił na niej wielkie wrażenie: bystry, dowcipny, towarzyski. Właśnie wrócił z zagranicznych wojaży z architektem Bohdanem Pniewskim (autorem projektu odbudowy Teatru Wielkiego), podczas których oglądali teatry operowe w Wiedniu, Mediolanie i Paryżu.

Po tygodniu Szyfman oświadcza się Marii. Od początku obie strony wiedziały, że chodzi o wspólne towarzystwo, a nie wielką miłość. Szyfman chciał mieć młodą, piękną, reprezentacyjną gospodynię przyjęć w jego domu przy Prezydenckiej na Starej Ochocie. Maria chciała wyrwać się z szarości i biedy PRL i zacząć żyć na poziomie choć zbliżonym do tego sprzed wojny. "Po moim trupie!" - odpowiedział ojciec Marii. Pan młody był przecież starszy od niego o 10 lat. Szybko jednak, jak niemal wszyscy, poddał się urokowi Szyfmana i zdanie zmienił.

Ślub biorą w grudniu 1953 r., czym wzbudzają nie lada sensację. Wszyscy przyjaciele, współpracownicy i czytelnicy gazet byli w szoku. Powszechnie uważano, że Szyfman zwariował na stare lata, a o żadnej utracie zmysłów nie było tu mowy. Państwo Szyfmanowie okazali się niezwykle udanym małżeństwem. Maria, która mówiła płynnie po angielsku i francusku, miała nienaganne maniery i urok, była wymarzoną towarzyszką i gospodynią przyjęć, na których bywali wszyscy: Nina Andrycz, Zofia Węgierkowa, Seweryna Broniszówna, Aleksander Zelwerowicz, Mieczysława Ćwiklińska, Czesław Wołłejko, Jarosław Iwaszkiewicz, Jan Parandowski, Jan Brzechwa, Leon Kruczkowski, Aleksander Bardini, prof. Stanisław Lorenz, Maria Kuncewiczowa, Artur Rubinstein z żoną Nelą... Lista nie miała końca.

Ostatni powrót

Tymczasem w Teatrze Polskim zapanowała kompletna degrengolada. Zauważył to nawet minister kultury. W1955 r. pisze do premiera Józefa Cyrankiewicza, że Szyfman został zdjęty sześć lat temu na prośbę kierownika Wydziału Kultury Jerzego Borejszy, żeby zrobić miejsce dla Schillera, ale trzeba go przywrócić, bo teatr się rozpada.

Szyfman w wieku 73 lat triumfalnie powraca. W teatrze panuje euforia. Ale

to już nie jest dawny Arnold Szyfman, raczej jego cień. Jest przewrażliwiony na swoim punkcie, niepewny, chce wszystko kontrolować, jest mu coraz trudniej. Dostaje coraz częściej wytyczne, ile ma grać sztuk radzieckich, cały czas ktoś się wtrąca do kierowania teatrem. W końcu w 1957 r. podaje się do dymisji. Miasto gada, że nie podołał. On, wielki Arnold?

Należał z pewnością, choć komunistyczne władze obeszły się z nim nieraz chłodno, do elity kulturalnej kraju. Był bez wątpienia snobem, cieszyła go jego pozycja i apanaże z niej wynikające: dobrze płatne i prestiżowe stanowisko dyrektorskie, wygodne mieszkanie, za które rachunki opłacał teatr, samochód z szoferem, dostęp do rządowej służby zdrowia, mógł także kupować dewizy i - co było najwyższym dowodem zaufania władz - wyjeżdżać zagranicę razem z żoną. Bardzo bał się utraty tego wszystkiego.

Dlatego też nie zrezygnował z kierowania odbudową Teatru Wielkiego, choć był już zmęczony. Chciał doprowadzić do końca ostatnie dzieło życia i przejść na emeryturę.

Teatr Wielki został otwarty z pompą 19 listopada 1965 r. Jego wielki budowniczy Arnold Szyfman został podczas uroczystości odsunięty na bok i upokorzony. Nie dano mu przemówić, nie posadzono go w loży honorowej. Obok nie było zawsze wspierającej go żony, która wyjechała na stypendium do USA i postanowiła tam zostać. Rozwiedli się w tajemnicy kilka miesięcy wcześniej, ale pozostali w szczerej przyjaźni. Otwarcie teatru było jego kolejnym wielkim triumfem, ale przez łzy.

Szyfman przeszedł wkrótce na emeryturę, zdążył napisać pierwszy z planowanych trzech tomów wspomnień, ale szybko zaczął chorować. Najpierw zapalenie płuc, potem niewydolność nerek, szybko postępująca demencja. Tak jakby rozpadł się po wykonaniu wielkich dzieł. Zmarł 11 stycznia 1967 r., w wieku 85 lat. "Mały Żydek z miasteczka Ulanowa" - jak pisał o nim Jerzy Waldorff - odszedł jako wielki Polak.

Na zdjęciu: Arnold Szyfman w 1962 r.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji