Dlaczego Ulisses?
W przeciwieństwie do poprzedniego sezonu, kiedy przedstawienia w Teatrze Polskim robione były głównie z myślą o widowni młodzieżowej, w tym sezonie dzieje się inaczej, a ostatnio nawet wprost przeciwnie. Najświeższe premiery zarówno na Scenie Dużej, jak i Scenie Małej, to znaczy "Wdowy" i "Ulisses", opatrzone są zastrzeżeniami: "tylko dla dorosłych".
"Ulisses". Jeszcze nie minęło 15 lat od chwili, kiedy prawdziwą sensacją stało się pierwsze polskie wydanie głośnej powieści Jamesa Joyce'a. Tyle o niej wcześniej mówiono i pisano, że książkę wyrywano sobie niemal z rąk. Zaraz potem okazało się, że lektura jej, to sprawa wcale nieprosta. Doskonale pamiętam, że przeczytanie "Ulissesa" od początku do końca wymagało nie lada wysiłku i cierpliwości, należałoby powiedzieć: samozaparcia. Z rozeznania wśród znajomych wiem, że większość z nich nie przełknęła tego w całości i w pierwszym lepszym momencie odkładała książkę na półkę. Sam wytrwałem do końca, ale szczerze mówiąc nie wyniosłem z tego żadnej przyjemności, ani satysfakcji. Nie spotkałem też od tego czasu nikogo, kto by przyznał, że "Ulisses" dostarczył mu głębszych przeżyć. Podejrzewam, że odtąd, a w 1975 r. było jeszcze drugie wydanie "Ulissesa", ta książka leży pewnie na widocznym miejscu w wielu domowych biblioteczkach, ale chyba nikt do niej nie zagląda.
Zaraz po pierwszym wydaniu jednak, tłumacz, Maciej Słomczyński popełnił na jej kanwie utwór dla teatru pod tym samym tytułem. "Ulissesa" tego wystawił w 1970 r. Teatr "Wybrzeże" w Gdańsku w reżyserii Zygmunta Hubnera. Przedstawienie spotkało się z dużym uznaniem krytyki, co bynajmniej nie przyniosło w rezultacie kolejnych inscenizacji.
Teraz po latach, "Ulisses" w Teatrze Polskim w Szczecinie jest właśnie drugą realizacją tego utworu. Dlaczego "Ulisses" i dlaczego tutaj? Prawdopodobnie w teatrze przy ul. Swarożyca można by na to usłyszeć wiele uzasadnień i szkoda, że nie próbowano chociaż częściowo ich zaprezentować w programie przedstawienia.
Nawiasem mówiąc dobrze byłoby chyba, aby widz mógł dowiedzieć się z takiego programu dlaczego teatr proponuje mu do obejrzenia jakąś sztukę, czym się kierował włączając ją do repertuaru, a ewentualnie także coś niecoś o intencjach i zamysłach realizatorów. Sądzę, że tego rodzaju informacje byłyby mile przyjmowane przez publiczność, tymczasem w istniejącej praktyce programy teatralne nie dają najczęściej widzowi żadnej wiedzy na temat sztuki i jej przedstawienia.
Niezależnie jednak od tego, jaka byłaby odpowiedź teatru na pytanie: dlaczego "Ulisses"? - nie wydaje mi się, aby mogła ona w pełni uzasadnić, że dzisiaj, tu i teraz, należało właśnie wystąpić z tą propozycją. Przybliżenie publiczności jednego z wielkich i oryginalnych dzieł literatury światowej? Nie przesadzajmy. "Ulisses" Słomczyńskiego jest tylko w części odbiciem "Ulissesa" Joyce'a i kto nie czytał tego dzieła, ten doprawdy mizerne i spaczone będzie miał wyobrażenie o nim. Podejrzewam, że jak szereg innych utworów wystawianych ostatnio w teatrach, między innymi "Gyubal Wahazar" w szczecińskim Teatrze Współczesnym, "Ulisses" trafił na scenę jako tzw. temat zastępczy, najzupełniej neutralny w aktualnej sytuacji społecznej. Co więcej - śmiałość niektórych scen i języka, jakim mówi się w tym przedstawieniu mogą pobudzać ciekawość publiczności, jest też szansa, biorąc pod uwagę stałą nieobecność tej pozycji na innych scenach, że w kręgach opiniotwórczych rzecz zostanie odpowiednio dostrzeżona, to znaczy z podziwem i uznaniem.
Wcale nie wykluczam, że takie uznanie z różnych stron może "Ulissesa" w Teatrze Polskim jeszcze oczekiwać, tymczasem pozostańmy przy przedstawieniu, które zrealizowała
Wanda Laskowska w scenografii Barbary Jankowskiej, z muzyką Włodzimierza Kotońskiego.
Jednodniowa wędrówka po Dublinie irlandzkiego Ulissesa, w tym przypadku akwizytora, Żyda, Leopolda Blooma, odbywa się w niezmienionej przez cały czas scenerii, w której na pierwszym planie znajduje się metalowe łóżko a w nim Molly, żona Blooma, czyli Penelopa. Na środku sceny drewniano skrzynia, która jest i trumną, i grobem Dignama (Antoni Szubarczyk), z której nieboszczyk rozmawia przez telefon, a także szynkwasem w karczmie. Z boku jeszcze stół i wysoki, długi drewniany pomost, sięgający do brzegu morza na horyzoncie, od przodu zaś pełniący funkcję domu Mulligana, a później burdelu w Nocnym Mieście.
Całe to przedstawienie - wędrówka, to w gruncie rzeczy rodzaj drobiazgowej wiwisekcji osobowości Blooma, a ściślej - jej głębszych, bardziej intymnych zakamarków. Niestety, nie ma w tej osobowości nic imponującego, ani też nic szczególnie frapującego. Leopold Bloom, to chodząca przeciętność, skromny, nie wadzący nikomu, wprost pokorny wobec innych, nie wyłączając własnej Molly. Jest w tym być może jakaś osłona przed szykanami, jakie z racji pochodzenia spotykają go czasem ze strony szowinistów, ale zapewne jeszcze w większym stopniu pewien niedostatek, jeżeli chodzi o poczucie własnej męskości, co
tłumaczyłyby skłonności mogące uchodzić za dewiacje. Masochizm nie jest bynajmniej jedyną z nich. Osobowość Blooma ukształtowały jego niepowodzenia życiowe: niespełnione marzenia i nieudane małżeństwo, w którym zaraz na początku przyszło mu stracić dopiero co narodzonego syna, a równocześnie z tym nadzieję na posiadanie dziecka kiedykolwiek. To poczucie braku własnego dziecka tworzy praktycznie jedyny bardziej poruszający moment w obrazie psychiki Blooma.
Odnoszę wrażenie, że za sprawą Jacka Polaczka w tej roli, Bloom w przedstawieniu W. Laskowskiej zyskuje trochę więcej sympatii, niż by na to zasługiwał. Polaczek, bardzo dyskretny w środkach wyrazu, przyciszony, jakby przygaszony w sobie, ukazuje Blooma niejako w półcieniu, podkreślając tym jego odrębność od innych, a zarazem właściwie niczego nie dopowiadając do końca, raczej sugerując nachodzące go stany, niż przekazując je.
Przeciwieństwem tej osobowości jest bardzo ekspresywna Molly Janiny Bocheńskiej, zwłaszcza w długich partiach swego monologu, snutego w łóżku. Ten monolog - ostatni epizod powieści Joyce'a - stanowi swego rodzaju ramę całego przedstawienia. Jest tu jednak wyłącznie aktem duchowego ekshibicjonizmu, w którym istota Molly sprowadzona została do czystej fizjologii. Bocheńska wyraźnie nie oszczędza Molly i czyni to przekonywająco. Pokazuje kobietę w gruncie rzeczy prostacką i wulgarną w jej wybujałej zmysłowości, ze świadomością wyznaczaną stanami erotycznych pobudzeń i ich zaspokojenia. Bocheńska wszakże to nie tylko Molly, ale także wdowa Dignam, matka Stefana, kulawa Gerty Mac Dowell, rodząca w boleściach Minna Purefoy, wreszcie szefowa burdelu Bella Cohen. Ta ogromna multirola jest niewątpliwie dużej miary osiągnięciem aktorskim, na które jednak - sądzę - pada niekorzystnym cieniem drastyczność szeregu scen, w niektórych przypadkach rażących swym naturalizmem, jak na przykład scena łóżkowych uciech z Boylanem (Aleksander Gierczak), onanistyczny seans Blooma i
Gerty, poród Minny Purefoy, nie wspominając już o niektórych momentach pobytu Blooma w Nocnym Mieście. Niezależnie od tego w jaki sposób te wszystkie sytuacje zostały opisane przez Joyce'a, realizatorzy przedstawienia nie przejawili tu większego taktu, dyskrecji, a mówiąc po prostu - dobrego smaku.
Rozbudowanie tych wątków sprawiło - wydaje się - że na dalszy plan zeszły inne, wcale nie mniej istotne elementy, jak chociażby postać poety Stefana Dedalusa. W rezultacie Stefan - Mieczysław Franaszek niewiele znaczy w tym przedstawieniu, sprawia wrażenie, zwłaszcza w pierwszej części, przypadkowo zabłąkanej tam postaci i to wcale nie z winy aktora.
"Ulisses" w Teatrze Polskim ma swoje oczywiste wartości artystyczne, wyrażają się one przede wszystkim w sprawności zmian sytuacji, w jakich znajduje się Bloom, we wkomponowaniu jego przywidzeń i urojeń w rzeczywiste wydarzenia, w przechodzeniu aktorów z roli w rolę. To wszystko przecież nie jest jeszcze w stanie poruszyć widza, wywołać w nim głębszej refleksji; ani też zrekompensować mu licznych drastyczności, które - trzeba przyznać - powodują jedyny, odczuwalny na sali rezonans dość skutecznie bawiąc co mniej wybredną część widowni. Pytanie tylko, czy dla tego efektu, bo innych reakcji jakoś nie można zauważyć, warto było i najeżało wystawiać "Ulissesa"? Osobiście w to wątpię.