W telewizji pokazali "...tak chcę. Tak"
Pamiętam, że spektakl Henryka Baranowskiego w Teatrze Szwedzka 2/4 bez reszty mnie oczarował. A szłam na premierę pełna wątpliwości. Proza Joyce'a na scenie? To zawsze ogromne ryzyko. Jak przełożyć "Ulissesa" czy "Portret artysty..." na język teatru? Baranowskiemu się udało. Nie próbował trzymać się litery tekstu, świadom, że Joyce'a nie sposób "wystawić". Wybrał pewne wątki, motywy, fragmenty i kreował je na nowo, w materii czysto teatralnej. W materii dźwięków, gestów, obrazów scenicznych. W starannie skomponowanej przestrzeni, która niejako "zagarniała" widownię wciągając publiczność w magiczny świat powstały z inspiracji lekturą "Ulissesa".
Na ekranie telewizyjnym ta przestrzeń jest oczywiście nieobecna. Tym samym zniknął ważny czynnik porządkujący fragmentaryczną strukturę spektaklu. Tego, rzecz jasna, nie dało się uniknąć, ale można się pokusić o zastąpienie jednej reguły kompozycyjnej inną, wypracowaną specjalnie dla potrzeb widowiska telewizyjnego. Ponieważ zrezygnowano z tej ambicji, przedstawienie, zamiast urzekać swym magicznym rytmem, zaczęło nużyć niezrozumiałym następstwem scen. Co więcej, ucierpiała nie tylko kompozycja. Wyrafinowane obrazy zblakły pod okiem kamery, niezdolnej uchwycić ich w całości, dyskretny, czysto teatralny humor po sfilmowaniu niejednokrotnie przestał być zabawny.
Jak się zdaje, obejrzeliśmy raczej rejestrację spektaklu niż jego telewizyjny ekwiwalent. Naturalnie na taśmie ocalało wiele uroków oryginału, niektóre fragmenty zyskały nawet na sile oddziaływania - dotyczy to na przykład finałowego monologu Molly, bowiem kamera pozwala oglądać twarz Moniki Niemczyk w zbliżeniu. Ale wielbicieli przedstawienia realizacja telewizyjna chyba jednak mocno rozczarowała. Baranowski znalazł sposób, żeby przełożyć literaturę na język teatru, nie bardzo jednak udał mu się kolejny przekład - z języka teatru na język telewizji. Może zanadto przywiązał się do swego oryginalnego dzieła?