Cztery pretensje do reżysera
Przedstawienia teatralne bywają dobre, złe i takie, że jednym się podobają, a drugim nie. "Edward II" w adaptacji i reżyserii Macieja Prusa należy do tych ostatnich. Na kilku dotychczasowych przedstawieniach oklaski były rzęsiste. Zbierał je w szczególnej obfitości odtwórca roli tytułowej Włodzimierz Kłopocki. Kilku poważnych krytyków teatralnych rokuje spektaklowi wielką szansę na festiwalu toruńskim.
Tyle w imię sprawozdawczej lojalności. Należę do tych, którzy klaskali tylko przez grzeczność. Mnie się rzecz nie podobała. A oto dlaczego.
Nie podobał mi się, przede wszystkim jej ogólny sens. Ludzie buntują się przeciw łajdakowi na tronie. Cóż z tego; obalają go, przychodzi ktoś inny. Ani trochę nie lepszy. Dżungla, bagno, wielki mechanizm deprawacji.
Ten skrajny pesymizm nie jest prawdziwy w świetle faktów. Ten pesymizm nie jest już modny. Jakiż sens odgrzewać, przepraszam za wyrażenie, stare kotlety, skoro już tak zjełczały?
To pierwsza pretensja, a oto druga: jakby reżyser nie wierzył kwalifikacjom aktorskim własnego zespołu; nadał spektaklowi sztuczną jaskrawość. Ma to być "styl elżbietański". Nie mogę co do tego się wypowiedzieć, tak biegły w teatrologii niestety nie jestem. Wiem natomiast, że był straszny hałas, ludzie kichali, bo to scenę dla większego efektu trocinami wysypano, kurzyło się z niej straszliwie. Ludzie biegali w przerwie do szatni po szczotki, żeby się jakoś z tego kurzu oczyścić, strach pomyśleć, co się działo z aktorami.
Trzecia pretensja - brak pogłębienia psychologicznego. Dużo i szybko się w tej sztuce dzieje. Bohaterowie są tu u szczytu powodzenia, albo w zupełnej, ale to zupełnej zapaści. Choć tyle w nich samych i wokół nich się zmienia, oni są przez cały czas tacy sami, czy prawie tacy sami.
Wreszcie pretensja czwarta i ostatnia. "Edward II" nie jest przedstawieniem, które może liczyć na popularność wśród koszalińskiej publiczności. Po cóż się go więc wystawia?
Aha, dla ambicji, nowatorstwa, poszukiwań twórczych... Mówiąc prościej czy trywialniej, dla recenzentów warszawskich. Pomyłka jednak tkwi w samym założeniu. Nie sposób osiągnąć wartościowych rezultatów - ani społecznych, ani artystycznych, jeśli czyjaś wola - je sobie przeciwstawia, pracując w próżni. Prawdziwy, żywy teatr, to taki, który składa się ze sceny i widowni. Jeśli między nimi powstanie dysonans, wszystkie wysiłki okażą się daremne.
W dotychczasowej praktyce BTD na ogół przestrzegano tej reguły. Dlatego jubileusz teatralny (piętnaście lat teatru, dziesięć lat Sceny Słupskiej) obchodzi się w Koszalińskiem tak uroczyście, tak serdecznie, tak autentycznie. Może to niezbyt szczęśliwie się składa, że okazja wypowiedzenia cierpkich słów krytycznych przypadła właśnie teraz, na atmosferę odświętną. Ale paradoks jest tylko pozorny.
Czymże bowiem jest w istocie obchodzony właśnie jubileusz? Przypomnieniem przyjaznej zażyłości, jaka łączy teatr ze społeczeństwem środkowego Wybrzeża. Prawdziwa przyjaźń, prawdziwa zażyłość, polegają przecież na tym, że mówi się bez osłonek prawdy przyjemne, ale i prawdy nieprzyjemne. Bez obawy, że zostaną zrozumiane inaczej, niż je wypowiedziano. Z nadzieją, że wywołają stan przychylnego zrozumienia - a nie oburzenie, niechęć.
Wady koncepcji reżyserskiej zostały pogłębione jeszcze przez udziwniającą scenografię. Wydaje się, że scenograf (Marian Szulc) powinien był odróżnić kategorie prostoty, zwięzłości, syntetyczności - od zwyczajnego prostactwa i niedbalstwa. Różnica w tym względzie jest co najmniej taka sama, jak między Hamletem a omletem, choć brzmi to podobnie.