Edward II Marlowe`a
W lutym 1969 roku Bałtycki Teatr Dramatyczny im. Słowackiego obchodził swoje piętnastolecie. Od 28 lutego do 2 marca można było na obu scenach (w Koszalinie i w Słupsku) obejrzeć siedem przedstawień. Wśród nich znanego już "Zielonego Gila" Tirso de Moliny w reżyserii Jowity Pieńkiewicz, nowe przedstawienie "Krakowiaków i górali" w reżyserii dyrektora teatru Andrzeja Ziębińskiego oraz dwie sztuki reżyserowane przez Macieja Prusa: "Pierwszy dzień wolności" Kruczkowskiego i "Edwarda II" Marlowe'a.
Maciej Prus nie ma jeszcze dyplomu reżysera. Oba przedstawienia ma przedstawić do oceny profesorom Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie jako warsztat. Jedno z nich na pewno jest ciekawą pracą reżyserską. Spełnia kilka warunków na poprawne, dobre, nawet świetne, choć bardzo przedziwne przedstawienie.
Reżyser sięgnął po dramat wielki i pasjonujący, choć rzadko goszczony na polskiej scenie. Przywołał go do teatru w brzmiącym, nośnym, barwnym i mocnym przekładzie Jerzego S. Sito. Ma opanowane rzemiosło. Umie nadać przedstawieniu dobre tempo. Potrafi uporządkować kolorystycznie scenografię i kostiumy, wie, jak wykorzystać wieloplanowe i wielopoziomowe zabudowanie sceny, składające się z wysokiego pomostu i potrójnych schodów. Chce obmyślać niezwykłe sytuacje sceniczne i ekspresyjne rozwiązania inscenizacyjne. Zdradza przy tym - w kraju licznie granych co roku kronik i dramideł historycznych - nie byle jaką inwencję. Ma głowę rozpaloną od pomysłów. Jest wyczulony na współczesne potrzeby w zakresie moralizowania i wie jak bardzo współczesny człowiek wstydzi się wzruszenia. Dlatego słowom Marlowe'a "Nie umiem płakać, będę uczył innych" - zanim spokojnie dopełni się na scenie zbrodnia - towarzyszy parada kończących przedstawienie aktorów, parada migocąca barwą, ruchem, muzyką i dzwoneczkami.
Przedstawienie - zadziwiające fachowymi umiejętnościami reżysera, skrzące się od jego inscenizacyjnej inwencji, żywe, barwne, potoczyste - wciąga, pozwala jednym tchem spędzić teatralny wieczór, ale pozostawia niedosyt. Widz opuszczając salę oszołomiony fizycznymi działaniami aktorów wiązanych, wleczonych, bitych, kopanych, kłutych, mając w oczach fizyczne zmęczenie aktorów, barwność scen, pyta naiwnie - po co to wszystko? dla jakiego celu? I nie znajduje odpowiedzi, choć przedstawienie wywarło na nim wrażenie. Atakując wzrok, słuch, nie poruszyło myśli.
Otóż właśnie. Czemu służył fizyczny wysiłek aktorów, ich nieustanne nurzanie się w trocinach pokrywających podłogę sceny, po co wspinali się na wysokie pomosty, po co prezentowali swe umiejętności? Czemu służył niewątpliwy talent reżysera, jego inwencja, pomysłowość, widoczny dobry gust, wyobraźnia teatralna i żywy umysł zdradzający się raz po raz w celnym wybiciu ważnych kwestii lub oryginalnym rozegraniu scen pojedynków, zalecanek i miłosnych skarg? Jeżeli mimo wysłuchania świetnego i mądrego tekstu, mimo wzruszenia, jakie niosła ze sobą finałowa parada aktorów kłaniających się publiczności (gdy jeszcze Edward II konał na scenie) zadajemy sobie takie pytania - to z dwóch powodów.
Przede wszystkim dlatego, że w tym przedstawieniu reżyser przeszkadzał aktorom w wykonywaniu ich najważniejszego w teatrze dramatycznym obowiązku - w mówieniu wiersza. Aktorzy przeszkadzali reżyserowi, bo poza rozgrywaniem sytuacji scenicznych przez niego ustawionych i wykonywaniem różnych działań fizycznych mieli jeszcze coś na scenie do powiedzenia w imieniu autora dramatu, i to nie poprzez sytuacje sceniczne czy pantomimiczne, tylko przez recytowanie tekstu. Powstało w ten sposób fascynujące teatralnie i nie najlepsze przedstawienie - mimo iż wszyscy pracowali uczciwie, dobrze, z najlepszą wolą i nierzadko z talentem (jak Włodzimierz Kłopocki w roli Edwarda II, Kazimiera Starzycka-Kiubalska w roli Isabelli, Lech Górzyński i Kaja Kijowska).
Aktorzy nie byli w stanie równocześnie udźwignąć tekstu i poddawać swe ciało wymyślnym torturom gry. Reżyser nie bardzo dawał sobie radę równocześnie z nawałą kuszących pomysłów czysto teatralnych i z wymową dramatu. Nie zawsze był w stanie zwalczać pokusy i zrezygnować z powtarzania wymyślonych chwytów w coraz to innych układach sytuacyjnych, nie potrafił ograniczyć ich ilości, by dać miejsce tekstowi i aktorowi.
Inna sprawa, że wykonawców na miarę dramatu Marlowe'a nie ma jeszcze w Słupsku. Prawdopodobnie niedługo będą. Pod warunkiem, że pełni najlepszej woli i utalentowani, choć jeszcze niewprawni w scenicznych zapasach, aktorzy słupscy będą mogli w dalszym ciągu pracować pod tym samym kierunkiem i administracyjnym, i reżyserskim. Pod warunkiem, że młody reżyser okiełzna swój talent, a ponad mnożenie fascynujących teatralnie pomysłów, reżyserskich przynosi przede wszystkim niebagatelną wartość, jaką stanowi nowy przekład Jerzego S. Sito. Inne jest z miejsca życie postaci scenicznych mówiących żywą, współczesną, naturalną polszczyzną. Za adkonwencjonalizowaniem języka idzie w przedstawieniu Jerzego Rakowieckiego odkonwencjonalizowanie scenerii i sytuacji scenicznych. Od tej strony spektakl jest żywy i czysty. Ale przynosi inne niedosyty. Ma "krótki oddech" wynikający, jak mi się wydaje, z braku pomysłu interpretacyjnego, który by go pogłębił i poszerzył.
Reżyser za prędko zmierza do finału nie rozgrywając po drodze do końca wszystkich spraw komedii. Znajduje to zresztą wyraz w nazbyt dużych skrótach i skreśleniach. Jeszcze nie zdążyliśmy rozsmakować się w Kasinych wybuchach złości, a już widzimy bohaterkę spotulniałą pod spojrzeniem Petrukia. Barbara Rylska zbyt chyba uprościła rysunek Katarzyny i nie dała dostatecznie nacieszyć się swoim talentem.
Największą atrakcją przedstawienia jest Stanisław Mikulski jako Petrukio. Idealnie do tej roli uwarunkowany, założył sobie Mikulski bardzo charakterystyczny rysunek bohatera. Nie chciał być tylko amantem, o co byłoby mu tak łatwo. W pierwszych scenach jest raczej naiwnym kowbojem, potem jarmarcznym wesołkiem i dopiero pod koniec amantem. Może trochę za mało zaznaczył, że w szaleństwach Petrukia, kiedy przystępuje do ślubu z Katarzyną, jest świadoma metoda. Można się w tym zresztą dopatrzeć owego braku pogłębienia perspektywy komediowej, jakie przypisuję całemu - poprawnemu skądinąd i porządnemu od strony zewnętrznej - przedstawieniu.