Artykuły

Potęga minimalizmu

To jedno z przedstawień, które pokazują, jak boleśnie historia wpływa na losy pojedynczych ludzi i rodzin - o spektaklu "Kamień" w reż. Adama Nalepy w Teatrze Wybrzeże w Gdańsku pisze Tomasz Kaczorowski z Nowej Siły Krytycznej.

Dom w kulturze w zachodnioeuropejskiej (ale nie tylko!) jest symbolem bezpieczeństwa. Jego grube mury chronią przed wszelkimi zagrożeniami. Otulają do spokojnego snu. Dom kojarzy się z rodziną - często wielopokoleniową, zamieszkującą jedno miejsce o trwałych fundamentach. W "Kamieniu" Marius von Mayenburg nakreślił bardzo szkicowo historię pewnego Domu - niezwykłego, starego, o białych murach, z wielkim ogrodem i wysokim ogrodzeniem.

Jest to historia wędrówek, tęsknoty i wysiedleń. Ten Dom zamieszkiwany jest od 1935 do 1993 roku przez różne rodziny. Dramat Mayenburga rozgrywa się na czterech płaszczyznach czasowych: 1935 CZYLI DAWNO, DAWNO TEMU; 1953 CZYLI PRZEDWCZORAJ; 1978 CZYLI WCZORAJ i 1993 CZYLI DZIŚ. Każda z dat jest momentem, w którym to, co wyparte lub porzucone, zostaje skonfrontowane z rzeczywistością: w 1935 roku żydowska rodzina zostaje zmuszona do sprzedaży swojego Domu i do ucieczki z nazistowskich Niemiec. Dom odkupuje aryjska rodzina Heisingów, która pod pozorem pomocy uciekinierom chce tanio nabyć nieruchomość. Pomimo tego przez lata pielęgnowana jest pamięć tego, że udzielono pomocy Żydom. W 1953 roku nadchodzi czas ucieczki przed komunistami do RFN, więc Dom po raz kolejny zmienia swoich właścicieli. W 1978 Heisingowie wracają do dawnego Domu, ale tylko w ramach odwiedzin - żeby odnaleźć tytułowy kamień, którego nie zabrano podczas ucieczki, a który zakopany został w ogrodzie. Z kolei 1993 rok to czas, kiedy Heisingowie wracają na stałe do Domu - oczywiście kosztem poprzednich mieszkańców.

Adam Nalepa, reżyser polskiej prapremiery dramatu Mayenburga, przyjął, że jest to wielopokoleniowa opowieść - polifoniczna, czasem wręcz przechodząca w kakofonię, przez co ciężko odróżnić, kto jest w tej opowieści ofiarą, a kto katem - każdy ma coś na sumieniu, każdy do czegoś tęskni. W zainscenizowanym świecie nie istnieje prawda - obiektywna, niepodważalna. Są kłamstwa i ciągły niepokój, podkreślany przez nieustający szum i przepływ powietrza z głośników. "Kamień" należy do przedstawień, które pokazują, jak boleśnie historia wpływa na losy pojedynczych ludzi i rodzin.

W trójmiejskim spektaklu króluje umowność - scenografia nie przedstawia mieszczańskich wnętrz, a scena jest praktycznie pusta: na białej podłodze stoi fortepian i cztery krzesła. Z tyłu wyświetlane są napisy, informujące o tym, w jakim czasie mają miejsce wydarzenia. Na scenę wchodzi 5 aktorek: Justyna Bartoszewicz, Magdalena Boć, Wanda Skorny, Marzena Nieczuja-Urbańska, Alina Lipnicka. Atmosfera jest luźna - aktorki są sobą, śmieją się, przynoszą wodę mineralną i wyraźnie rozstrojone instrumenty, na których zaczynają nieporadnie grać, próbując zachować harmonię i tempo. W międzyczasie inspicjentka zakreśla na białej podłodze czarnym sprayem prostokąt - aktorki zostają uwięzione, zaczynają wchodzić w role. Odgrywają sytuacje z przeszłości - moment zakupu Domu, odwiedzin. Justyna Bartoszewicz jest spoiwem całości - odgrywa trzy postaci: babkę, matkę i córkę w niemieckiej rodzinie na różnych płaszczyznach czasowych.

Nalepa zrezygnował z postaci Dziadka. Jego kwestie powierzone zostały przypadkowemu widzowi, którego prowadziła Magdalena Boć, wskazując, które kwestie ma czytać. W tym świecie nie ma mężczyzn - szczególnie w wypowiedziach córki bardzo wyraźnie odczuwany jest brak ojca. To historie kobiet, które w skrajnej samotności i niezrozumieniu chcą wracać wciąż do tego samego napiętnowanego Domu, który przetrwał wszystkie zawieruchy - od II wojny światowej, przez kształtowanie się bloku komunistycznego, aż po upadek muru berlińskiego.

Minimalizm działa na korzyść spektaklu. Reżyser zaufał aktorkom, ograniczając efekty sceniczne do niezbędnego minimum - te momenty oddają stan emocjonalny bohaterek (np. płonące dokumenty wewnątrz fortepianu). Aktorki przy każdym blackoucie (oddzielającym kolejne zmiany czasowe) wychodzą ze swoich ról, tak jakby były w transie i na pstryknięcie zmieniały tożsamość. Poruszają się wewnątrz wyznaczonego im prostokąta, odtwarzając swój wewnętrzny świat. Maja Kleczewska w bydgoskiej "Burzy" efekt zaplątania we wspomnienia i relacje rodzinne oddała poprzez wykorzystanie psychologicznego terminu "burzy czasowej", kiedy człowiek nie jest w stanie odróżnić, przeszłości od teraźniejszości, wydobywając na wierzch kolejne traumy. W "Kamieniu" w reżyserii Adama Nalepy byłaby to "wielopokoleniowa burza czasowa" - wspomnienia i opowieści rodzinne skumulowały się w młodej Hannie. Dziewczyna mierzy się z nimi, rozwikłuje kłamstwa i niedopowiedzenia w inscenizowanej rodzinnej terapii.

Spektakl nie jest ani przyjemny, ani lekki. Na dodatek reżyser wciąż przypomina nam, że jesteśmy w teatrze (aktorki wychodzą z ról, patrzą publiczności prosto w oczy, zaangażowany zostaje przypadkowy widz), jakby Nalepa chciał nam powiedzieć, że to jest historia wszystkich obecnych na widowni. Przedstawienie sprawnie buduje napięcie i doprowadza emocje do ekstremum.

Spektakl swoją premierę miał 3 lata temu, ale ku mojemu zdumieniu przeszedł bez większego echa - z wyjątkiem nagrody aktorskiej dla fenomenalnej Justyny Bartoszewicz. A szkoda, bo "Kamień" jest jednym z najlepszych spektakli w repertuarze Teatru Wybrzeże i, sądząc po niekończących się oklaskach dla aktorek, jeszcze długo powinien w nim być.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji