Artykuły

Kropla na szkle

"Krum" w reż. Krzysztofa Warlikowskiego Teatru Rozmaitości w Warszawie i Starego Teatru w Krakowie. Recenzja Jacka Wakara w Teatrze.

Jest jak jest. Krum powrócił do domu. Śmiertelnie zmęczony albo po prostu zblazowany, o twarzy, z której odpłynęło prawdziwe życie. Wrócił i wypowiada nieubłagane raniące słowa właściwie bez wysiłku, jakby nie mówił o niczym naprawdę istotnym. "Mamo, nie udało mi się za granicą. Nie jestem bogaty. Nie jestem szczęśliwy. Nie posunąłem się ani o krok, nie bawiłem się, nie ożeniłem, nie zaręczyłem. Nikogo nie poznałem. Niczego nie kupiłem. Niczego nie przywiozłem." Kropka. Krum znalazł się w punkcie, w którym istnieje tylko wieczne zaprzeczanie -przeciw najbliższym, przeciw nadziejom, przeciw marzeniom. W istocie zaś przeciw własnemu dotychczasowemu życiu, przeciw sobie. Teraz należałoby to życie odrzucić i bez niepotrzebnych obciążeń z przeszłości zacząć wszystko od nowa - niezapisana karta. Tak być może zrobiłby bohater zupełnie innej literatury i byłaby z tego krańcowo inna opowieść. Ale nie Krum. Hanoch Levin nie pozostawia złudzeń. A przy tym nie jest wcale Krum portretem człowieka, punktowym światłem rzuconym na miotającą się z własnym życiem ludzką jednostkę. Jest pejzażem świata, po którym niefrasobliwy malarz przejechał pędzlem zanurzonym w wodzie. Farby straciły swoją gęstość i porobiły się mocne smugi. Malowidło straciło wyraźne kontury.

Krum powraca do stojącego powietrza. Nie było go długo, a jest tak, jakby wyjechał wczoraj. Nic się nie zmieniło. W ogóle jedno wielkie nic. Przyjaciel wciąż pyta, kiedy uprawiać gimnastykę - rano czy wieczorem - jakby od odpowiedzi na to pytanie zależało całe jego chyba jednak możliwe szczęście. Truda kochała kiedyś Kruma, ale teraz prowadza się z Taktykiem, którego nie bez znudzenia upokarza. I ciągle skarży się, że ma wielką dupę. Dupa poluje na faceta, ale straciła chyba wszelkie złudzenia. Matka wreszcie budzi z uśpienia swoją złość. Znów będzie żyła z synem na przecięciu miłości i nienawiści, przyjmując i odwzajemniając ciosy. Tak więc naprawdę nie ma o czym mówić. Nic się nie zmieniło. Nic. Zero. Nul.

Przedstawienie Krzysztofa Warlikowskiego jest jak zatrzymany kadr, stopklatka, utrwalona migawka z życia, a na kliszy można rozpoznać znajome twarze. Przebudowano scenę i widownię Teatru Rozmaitości. Aby zająć miejsce, trzeba przejść po wyłożonej drewnianą klepką podłodze sceny. Grają na tej podłodze, bez najmniejszego nawet podwyższenia, my natomiast zasiadamy w wielu piętrzących się dość wysoko w górę, wąskich raczej rzędach bez oparć. W tym teatrze nie dbają o wygodę widza, tym razem jednak nie ma to najmniejszego znaczenia. A więc jesteśmy w wąskiej niecce, z punktu zaproszeni do wspólnego świata. Nie ma zdecydowanej granicy, jest za to przenikanie. Teatr, który pochłania wszystkich.

Przestrzeń projektu Małgorzaty Szczęśniak - niełatwo znaleźć dla niej porównanie w pracach polskich scenografów, w robionych tutaj i teraz przedstawieniach. Lżej byłoby szukać analogii w propozycjach artystów brytyjskich, a przede wszystkim niemieckich, chociażby stale współpracującej z Marthalerem Ann Viebrock. Mniejsza jednak o czysto teoretyczne porównania. Rzecz w tym, że pogrążając się w tej przestrzeni, widząc w zamykających ją z boku lustrach i szybach rozmazane i zniekształcone sylwetki ludzi ze sceny, zaczynamy szukać tam siebie.

Tym razem Warlikowski próbuje uchwycić życie w całym jego bogactwie i prostocie. Nareszcie w tym teatrze oddycham pełną piersią. Nikt nie próbuje mnie przekonywać, że bełkot jest literaturą, nikt nie przedstawia nowego Szekspira, nikt nie przekracza żadnych granic. Jest błogo normalnie. Zwyczajne łzy, zwyczajne szepty i krzyk, piękno, a częściej banał, zwyczajne jedzenie, picie, rozmowy czasem o wszystkim i o śmierci, a czasem, z torebką suszonych moreli w ręku, o tym ponoć monstrualnym tyłku. W tym przedstawieniu coś rodzi się zawsze z niczego. Coś - to znaczy śmiech i łzy, bowiem pomiędzy nimi rozpięta jest inscenizacja Warlikowskiego. I jeszcze - więcej jest śmiechu, choć bywa on przerażający, okrutny. W świecie, który się wykoleił, choć nikt tego nie zauważył, prawie wszystko może być śmieszne. Śmieszny jest nawet smutek, wegetacja i cierpienie. Nawet golona czaszka umierającego. Nawet śmierć, chociaż ona w ostatniej chwili odbiera uśmiech, ściąga twarz, człowiek sam nie wie, kiedy niepostrzeżenie zamiera. Dramat Levina, a spektakl Warlikowskiego chyba również, może bliski jest Czechowowi. Znowu świat nie kończy się w teatrze ani wraz z nim nie zaczyna. Na koniec Taktyk zaśpiewa swoją pieśń, ale choć gaśnie przedstawienie, wszystko inne trwa dalej. Kurtyna świetlna niczego nie kończy, tak jak w sceniczny świat wpisana jest śmierć nieuleczalnie chorego i narodziny dziecka. Tak jak odejdą kiedyś te kobiety o głowach zakrytych czarnymi

chustami i twarzach, w których życie wyorało swoje bruzdy nie do usunięcia. Widzimy je raz na jakiś czas na umieszczonym naprzeciw widowni ekranie. Kamera podgląda codzienność współczesnego Tel Awiwu, wyszukuje dziwaczne zakamarki, zerka ludziom w oczy. W jakiś sposób, niebezpośrednio, ów film jest komentarzem do inscenizacji, ale na tym nie kończy się jego znaczenie. Warlikowski wie, po co używać w teatrze ekranu. W ten sposób jego opowieść, w istocie oderwana od miejsca i czasu, bo do żadnego się nie odnosząca, zyskuje ciężar konkretu, nie tracąc nic z mocy metafory. Bo to jest miejsce, jakich wiele. Ludzie żyją tu jakby z przyzwyczajenia. Kochają czasem od niechcenia, żeby przeżyć choć chwilę zapomnienia, zanim się wróci do wczorajszej nudy, a innym razem łapczywie rzucają się na upragnioną - miłość nawet, gdy wcale nie wygląda tak dobrze. Jest brzydka, śmieszna i pokraczna, w dodatku dni jej są policzone. Znajdują sobie zajęcia zwalniające od prawdziwego uczestniczenia w życiu tego miejsca. Choćby powolne obsesyjne wcieranie kremów w nogi, brzuch, pośladki. Z precyzją i namaszczeniem godnym lepszej sprawy, a przy tym bez najmniejszej nawet wiary, że te zabiegi przyniosą zamierzony skutek.

Czy jest jeszcze inny, lepszy świat? Inny to ten, z którego wraca Krum. Tam również wciąż wybiera się Cica. Jej to się, jak mówią przynajmniej, udało. Z podróży zamiast maleńkiego pieska przywiozła sobie przystojnego Włocha. I teraz na okrągło pasty, makarony, dolce vita. Aż do upadłego, do chwili, kiedy Cica stanie się niemal monstrum, gotowym do unicestwienia samej siebie. Czy więc inny to znaczy także lepszy świat? Czy ludzie z miejsca zapomnianego przez Boga mają za czym tęsknić? Chyba nie. Warlikowski i Levin łapią więc ów gorący moment rzeczywistości. I moment jakże przerażający. Gdy nie ma w co wierzyć, gdy nie ma za czym tęsknić, a wszystko zdaje się być tylko marną imitacją. Dlatego Krum powraca do domu bezbarwny, a dom i świat dzieciństwa też utraciły kolory. Pozostał tylko cień nostalgii za przeszłością. Jednak nie ma mowy o czułym wspominaniu, o snuciu opowieści, jak to kiedyś bywało. Jest tylko czcza powinność, by w imię tego, co było, nie opuścić przyjaciela. By mógł zobaczyć morze.

Krum nie zamierza przepraszać. Jacek Poniedziałek z rozmysłem i do końca konsekwentnie pozbawia swego bohatera wyrazistych rysów. Krum nosi ciemny garnitur, starannie czesze włosy. Wygląda nieźle, ale nie tak, by zapaść w pamięć. To nie jest ktoś wyjątkowy, raczej jeden z wielu. A może każdy, bo przecież niemal każdy może powtórzyć przynajmniej fragment przytoczonej na początku jego litanii adresowanej do Matki.

Krum wie, że jest jak jest. Nie oszukuje, próbuje swoich sił, napinając do granic możliwości, a czasem i zrywając międzyludzkie więzy. Ze ślubu z Trudą

zrezygnuje, by popchnąć ją ku Taktykowi. Ucieka, jakby nie chciał zostawić najmniejszego śladu. Krum, tak w sposób fascynujący rysuje go Poniedziałek, znalazł się na etapie, gdy się przestało w cokolwiek wierzyć i chce się przejść przez życie, nie zostawiając śladów. To człowiek bez właściwości naszych czasów. Człowiek bez właściwości mojej generacji. Podobny do nas aż za bardzo i dlatego bliski aż do bólu. Może dlatego po premierze tak wielu nagle poczuło się Krumami.

Artyści Teatru Rozmaitości (w przeważającej części) wsparci kolegami z krakowskiego Starego Teatru (spektakl powstał jako koprodukcja tych dwu scen i pokazywany jest, a raczej miał być, na przemian w obu miastach) grają tak, jak gdyby chcieli zostawić w tyle siebie oraz własne doświadczenia i wraz ze swymi bohaterami znaleźć się wobec widzów w punkcie zero. Bezbronni, jak zawsze w takich wypadkach bywa, uzbrojeni jedynie we własną ostateczną uczciwość. Dlatego Maja Ostaszewska (Truda) ma w oczach złość i znużenie małomiasteczkowej piękności, co już nie wierzy w odmianę losu. Dupa (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) w skórzanym stroju, z twarzą pokrytą ciemnym makijażem, wydaje się być jedną z kobiet Almodóvara. Jednak pod tą powierzchnią jest sama rozpacz, łaknienie czułości, chęć, by położyć się obok kogoś w ciepłej pościeli.

A Stanisława Celińska? Gra Matkę matek, Matkę ostateczną. Czasem potworną, rozrastającą się do gigantycznych rozmiarów, innym razem małą i bezbronną, patrzącą prosto w twarz starości. I jeszcze owa Cica Danuty Stenki, jeszcze Anna Radwan-Gancarczyk, Zygmunt Malanowicz, wszyscy inni. I dwie postaci, bo to już chyba nie role, zdumiewające. Taktyk Marka Kality bywa błaznem, lecz przede wszystkim rezygnuje z siebie. Towarzysząc kobiecie, zaprzecza sobie, nadstawiając policzek raz i drugi, znosząc szyderstwa i upokorzenia. A jednak pozostaje. Do niego należy finał.

I Redbad Klynstra jako Tugati. W nim zamyka się nieuchronność odchodzenia. Przerażająca śmieszność choroby, dojmujący smutek. I wreszcie najważniejsze - bezbrzeżny spokój wobec tego, czego zmienić niepodobna. Kiedy z głowy Tugatiego spada śmiertelny skalp...

Inny świat, inny teatr. Poprzednie głośne przedstawienia Krzysztofa Warlikowskiego zazwyczaj budziły mój zdecydowany sprzeciw, czemu niejednokrotnie dawałem wyraz. Tym razem jestem jak u siebie. Pisano po premierze, że to Warlikowski nadmiernie klasyczny, spektakl i tekst izraelskiego pisarza porównywano (co już wydaje się horrendalnym nieporozumieniem) do widowiska o wymiarze telenoweli. Tymczasem wreszcie znaleźliśmy się z dala od biegunów. Autor scenicznego "Kruma" pokazał, że interesują go nie tylko ekstrema, bo prawdziwe życie może być zupełnie gdzie indziej. I jestem dziwnie pewien, że tym ostatnim przedstawieniem powiedział o sobie dużo więcej niż kiedykolwiek dotychczas. Zresztą nie tylko o sobie. Bo jest jak jest, a kropla wody na tafli szkła to jest czasem cały ocean.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji