Artykuły

Miłość od drugiego wejrzenia

- Śpiewak żyje na walizkach. Ale to nie znaczy, że nie potrzebuje mieć swojego miejsca na ziemi, do którego zawsze będzie wracać. Tu będzie moja baza, bo lubię tu wracać. Trafił mi się świetny operowy teatr - pod względem technicznym i organizacyjnym najlepsza opera w Polsce. Jest to też teatr z wizją, poszukujący innowacji - mówi DARINA GAPICZ, nowa solistka Opery Nova w Bydgoszczy.

Darina Gapicz, nowa solistka bydgoskiej opery, chętnie zgadza się na rozmowę, ale kalendarz ma zapchany terminami. Po koncertach sylwestrowych, w których odegrała Ałłę Pugaczową, jest zajęta próbami do "Giocondy" Ponchielliego - śpiewa partię Laury. Kiedy próbuję się umówić, zastrzega, że do Bydgoszczy wpada tylko na dwa dni. I znów ucieka w Polskę, bo pracuje już nad nową produkcją. Ale jakoś udaje się wykroić godzinę na rozmowę.

Joanna Lach: Zawsze taka zajęta?

Darina Gapicz*: Ciągle muszę coś robić, lubię kiedy świat wokół wiruje. Nie usiedzę długo na miejscu. Dlatego nosi mnie po kraju.

I po świecie. Przecież przyjechała pani do nas z Kijowa.

- Miałam szesnaście lat, kiedy zdecydowałam się na wyjazd.

Rodzice nie bali się puścić córki do innego kraju?

- Do Polski? Ależ skąd. Bywałam tu dość często, kiedy byłam jeszcze małą dziewczynką. Polska to kraj większych możliwości niż Ukraina, oczywiście w sensie artystycznym. Kiedy pojawiła się okazja, żeby studiować w Polsce, postanowiłam z niej skorzystać. Udało mi się zdać dobrze egzaminy i dostać na polonistykę do Wrocławia.

Polonistykę, a nie śpiew?

- To długa historia i skomplikowana. Nie chcę zanudzać...

To bardzo ciekawe.

- Śpiewanie nie wzięło się u mnie z powietrza. Jako ośmiolatka występowałam w Chórze Dziecięcym Opery Kijowskiej, który funkcjonował także jako Zespół Piosenki Polskiej. Byłam solistką. Poznałam wtedy wiele polskich piosenek. Śpiewaliśmy "Przybyli ułani pod okienko", "Hej, sokoły", "Szła dzieweczka do laseczka". Publiczność szalała, jak je słyszała. Ja byłam jeszcze mała, ale zawsze chciałam być dziarska na scenie i dać z siebie wszystko. Jeździliśmy też na tournee z koncertami do Zielonej Góry na międzynarodowy festiwal zespołów ludowych, do Wielunia, Krakowa, Torunia, Trójmiasta, Sędziszowa. Jednym słowem, będąc dzieckiem, zwiedziłam wszystkie większe miasta Polski, a i kilka mniejszych. Poznawaliśmy kulturę polską, zwiedzaliśmy zabytki. Mam polskie korzenie, prababcia od strony mamy była Polką. Ale nie oznacza to, że jedliśmy polskie posiłki i w domu mówiliśmy po polsku. Czasem pojawiały się jakieś wspomnienia mamy o babci. W końcu zaproponowano naszej rodzinie wstąpienie do Stowarzyszenia Polaków na Ukrainie.

Nie pamiętam, kto to zrobił. Być może ktoś z prowadzących nasz zespół? Wstąpiliśmy. To dało mi możliwość zdawania na studia w Polsce. Byłam świeżo po maturze. Moja siostra wcześniej zdała na ASP do Krakowa, też postanowiłam spróbować. Trzeba było tylko wpisać na listę wybrany kierunek. Wpisałam "śpiew".

I co dalej?

- Kobieta, która zajmowała się organizacją tych egzaminów, zawołała mnie i powiedziała: "W Polsce nie ma takiego kierunku, jak śpiew. Musisz wybrać coś innego, albo rezygnuj". Teraz nie pamiętam już dokładnie, co wtedy czułam. Ale na pewno byłam zdezorientowana. Poza śpiewaniem kręciło mnie dziennikarstwo, widziałam siebie w tym zawodzie, zawsze dobrze pisałam. Wybrałam więc polonistykę. I dostałam się. Pamiętam, że dużo czytałam - czasem nawet trzy książki naraz. Szczególnie uwielbiałam literaturę rosyjską i amerykańską jednocześnie. Jeszcze ucząc się w szkole, pisałam artykuły do działu muzycznego kilku gazet kijowskich. Na studiach nie miałam już tylu okazji, żeby pisać, ale były za to inspirujące zajęcia z epok literackich. Natchnienia wystarczyło mi też do napisania dobrej magisterki - potem z moim prapremierowym nagraniem była przedstawiona na seminarium muzykologów w Bydgoszczy. Pisałam o nigdy dotąd niewykonanym w całości cyklu pieśni rosyjskiego kompozytora Minkova. Kompozytor niestety odszedł tego lata, - a ja miałam szczęście przeprowadzić z nim wywiad jeszcze za życia, oraz nagrałam cykl w całości w bydgoskiej Filharmonii Pomorskiej.

Jak rodzice zareagowali na pani plany studiowania w Polsce?

- Bardzo mi kibicowali. Mówili, że mam spróbować. Jeśli się uda, pojadę, jeśli nie - świat się nie zawali, zostanę w Kijowie. Miałam w nich wsparcie.

Miłość do muzyki przejęła pani po rodzicach?

- Mama pięknie grała na fortepianie, babcia chciała zostać aktorką, jednak plany pokrzyżowała wojna. Ale nie było tak, że gonili mnie do ćwiczeń i wróżyli karierę śpiewaczki. Byliśmy normalną rodziną.

Czyli jaką?

- W której rodzice dbają, żeby dziecko zajmowało się tym, co kocha.

Wróćmy do studiów. Kiedy się pani dowiedziała, że w Polsce jednak można studiować wokalistykę?

- Zaraz po wyjściu z egzaminów wstępnych, jeszcze w Kijowie. Trochę się zdenerwowałam, ale na uczelnię przecież już się dostałam. Pojechałam więc do Wrocławia, tam - oprócz studiów polonistycznych - zapisałam się do szkoły muzycznej. Brałam udział w warsztatach, przy organizującym się dopiero wydziale jazzu przy akademii muzycznej. Kiedy tylko skończyłam studia, bardzo chciałam dostać się na akademię muzyczną. Ponieważ miałam już jeden dyplom studiów w Polsce, za drugi musiałabym płacić. Szukałam więc uczelni, która była gotowa choć trochę obniżyć mi koszty. I tak trafiłam do Trójmiasta. Zawsze lubiłam morze. Ale w ostatniej chwili okazało się, że nie ma co liczyć na jakiekolwiek udogodnienia z ich strony. Ktoś mi wtedy powiedział, że następnego dnia zaczyna się nabór dla śpiewaków w Bydgoszczy. Wsiadłam w pociąg, przyjechałam i jestem.

Czyli Bydgoszcz to przypadek?

- Raczej przeznaczenie, w przypadki nie wierzę. Przyjechałam wczesnym rankiem. Wokół akademii pięknie i zielono, wschodziło słońce, urokliwie ćwierkały ptaki. Zostałam kilka dni. Miasto wydawało mi się OK, choć o miłości od pierwszego wejrzenia nie może być mowy. Nie czekając na wyniki, wróciłam do Wrocławia.

No ale się udało.

- Przyjęli mnie. Byłam podekscytowana przeprowadzką, Wrocław trochę już mnie zmęczył. W Bydgoszczy wszystko było dla mnie nowe. Za drugim razem miasto spodobało mi się bardziej. Mieszkałam w akademiku przy dawnej ulicy Libelta, czyli w zasadzie w dzielnicy muzycznej. Filharmonia, akademia, sale do ćwiczeń - wszystko na wyciągnięcie ręki. Coś niebywałego. Są akademie w Polsce usytuowane na wielkich skrzyżowaniach, podczas ćwiczeń akompaniują klaksony i ryk silników. A w Bydgoszczy? Warunki do nauki idealne.

Pani wykorzystała je śpiewająco.

- Dobre porównanie. Zaczęłam w klasie śpiewu solowego, najpierw u Moniki Walerowicz-Baranowskiej, potem u Leszka Skrli. W międzyczasie zaczęłam uczęszczać na zajęcia z wokalu jazzowego. Jazz był wtedy dla mnie jak powiew świeżego powietrza, zresztą jest tak do tej pory. Chodziłam na koncerty, fakultety, seminaria, interesowało mnie wszystko. Pod koniec studiów zaczęła się moja współpraca z Operą Nova. Przez trzy lata grałam w bydgoskim teatrze - pamiętam, że z aktorami często chodziliśmy na imprezy do Mózgu. Tak Bydgoszcz stała się moim miastem. Wiele razy szłam ulicą i w duchu dziękowałam Bogu, że tu trafiłam.

Ale po studiach wyjechała pani z Bydgoszczy. Brak perspektyw?

- Z bydgoską operą tylko współpracowałam, musiałam sobie znaleźć coś stałego, usamodzielnić się. Po studiach jeździłam po całej Polsce na przesłuchania. Dostałam kilka ofert z teatrów operowych. Wybrałam Teatr Muzyczny im. Baduszkowej w Gdyni. Ciągnęło mnie nad morze, więc o wyborze nie zadecydowały względy artystyczne. A tak poważnie, tam też mi się udało, bo trafiłam w dobry czas tej sceny. Różne rzeczy się o niej mówiło we wcześniejszych latach, ale "Spamalot" czy "Lalka", w których zagrałam, to naprawdę świetne spektakle.

Po kilku latach znów się pani pakowała. Dlaczego?

- W Trójmieście trzymały mnie dobre produkcje. Potem był remont teatru, sytuacja się zmieniła. Proponowano małe projekty, które nie do końca mi odpowiadały. Z czasem zauważyłam, że chłód ciągnie tam nie tylko od morza, też od ludzi. Nie wszystkich oczywiście, ale nie lubiłam tego uczucia. Są takie momenty, że człowiek czuje, że to koniec jakiegoś etapu. I nastąpił u mnie taki moment. Zaczęłam śpiewać w Operze i Filharmonii Podlaskiej. W międzyczasie zaśpiewałam też partię Jeżibaby w "Rusałce" w operze bydgoskiej. Teraz śpiewam tu na stałe, cieszę się, że wróciłam.

Częściej ludzie uciekają z tego miasta, niż do niego wracają.

- A ja czuję się, jakbym wróciła do domu. I to nie jest kurtuazja! Śpiewak żyje na walizkach. Ale to nie znaczy, że nie potrzebuje mieć swojego miejsca na ziemi, do którego zawsze będzie wracać. Tu będzie moja baza, bo lubię tu wracać. Trafił mi się świetny operowy teatr - pod względem technicznym i organizacyjnym najlepsza opera w Polsce. Jest to też teatr z wizją, poszukujący innowacji. Dowodem na to jest chociażby niesamowity pomysł Festiwalu Operowego, od 20 lat realizowany na najwyższym poziomie. Ale rozumiem ludzi bardzo młodych, którzy dopiero skończyli studia i nie mają co robić w Bydgoszczy. Nie dziwię się, że wyjeżdżają i szukają czegoś dla siebie. Ale to nie oznacza, że nigdy tu nie wrócą. To naprawdę fajne miasto.

* Darina Gapicz - od stycznia nowa solistka (mezzosopran) Opery Nova w Bydgoszczy. Pochodzi z Kijowa. Śpiewała m.in. w Teatrze Muzycznym im. Baduszkowej w Gdyni czy Operze i Filharmonii Podlaskiej w Białymstoku. Bydgoscy melomani pamiętają ją z roli Jasia w "Jasiu i Małgosi" Humperdincka, Jeżibaby z "Rusałki" i z koncertów sylwestrowych, które niedawno można było oglądać na scenie opery. Lubi modę, w wolnych chwilach gra w tenisa i podkreśla, że nie ma obsesji na punkcie swojego głosu. Marzy jej się rola "Carmen" w operze Bizeta i śpiewanie w wielkich salach operowych, które pomieszczą jej potężny głos.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji