Kolejna Carmen w Warszawie
W sobotę, dokładnie trzydzieści lat po przeniesieniu opery z budynku Romy do odbudowanego gmachu Teatru Wielkiego, na scenę przy ulicy Nowogrodzkiej, znanej dotychczas z nieco lżejszych produkcji, powróciły spektakle operowe. Premierowa publiczność obejrzała jedno z najsłynniejszych dzieł tego gatunku - "Carmen" Georgesa Bizeta. Dyrektor Bogusław Kaczyński zgodnie ze swym zwyczajem powitał widzów z proscenium. Szczególnie zaś serdecznie i szarmancko - "artystkę, która prawie całe stulecie króluje na naszej scenie muzycznej - Mirę Zimińską-Sygietynską oraz nestora krytyki muzycznej - Jerzego Waldorffa". A później oglądaliśmy historię, w której namiętna miłość skutecznie walczyła z poczuciem obowiązku, przemytnicy korumpowali funkcjonariuszy państwowych, a wszystko, jak to w życiu bywa, skończyło się nieszczęśliwie.
Zawsze podziwiam odwagę realizatorów "Carmen". Od początku bowiem wisi nad tą operą, niby nad grobowcem Tutenchamona przedziwna klątwa. Już sam kompozytor padł jej ofiarą. Premiera, która odbyła się w paryskiej Opera Comique, równo sto dwadzieścia lat temu, skończyła się prawie całkowitą klęską. Georges Bizet przybity niepowodzeniem, rozchorował się na serce i trzy miesiące później zmarł. Jak to zwykle bywa, po śmierci twórcy, jego dzieło stało się niezwykle popularne i doceniane przez krytykę i publiczność. Również fakt, że wielokrotnie poprawiano i uzupełniano "Carmen" nie powinien nikogo dziwić, kto zna choć trochę historię życia najwybitniejszych kompozytorów. Uczniowie kończyli lub ulepszali dzieła swych mistrzów, zaś przyjaciele, a nierzadko i wrogowie, poprawiali niedoskonałe, ich zdaniem, fragmenty. Tak było w przypadku Amadeusza Mozarta, Carla von Webera, Albana Berga czy też właśnie Georgesa Bizeta. Jednym z najsłynniejszych specjalistów od "braterskiej, bezinteresownej pomocy" był Rimski-Korsakow. Po rewolucji październikowej, w nowym państwie robotniczo-chłopskim zrodził się zwyczaj uaktualniania burżuazyjnej "wstecznej" twórczości. Również nieszczęsna "Carmen" padła ofiarą manipulacji o podłożu politycznym. Moskiewscy widzowie mogli więc obejrzeć w latach dwudziestych "Carmencitę i żołnierza" utwór przesycony realizmem społecznym i walką klas, z muzyką tylko nieco przypominającą Bizetowski oryginał. Również i filmowcy od samego zarania ich sztuki usiłowali za pomocą celuloidowej taśmy przekazać widzom swoją wersję i swój sposób odczytywania dramatu Carmen. Otrzymaliśmy zatem kilkanaście wersji opery na ekranie, począwszy od niemego filmu Ernesta Lubitscha z Połą Negri, a skończywszy na Peterze Brooku, Francesco Rosim oraz musicalowej "Czarnej Carmen" - Otto Premingera. Reżyserem przedstawienia w Romie jest Conrad Drzewiecki - wspaniały tancerz i choreograf. Dzięki niemu "Carmen" jest niezwykle utaneczniona, a balet w oryginalnych układach zasługuje na specjalne uznanie. Prawie bez zarzutu jest też oprawa muzyczna pod kierownictwem Jacka Bonieckiego. Scenografię Andrzeja Sadowskiego również trudno skrytykować, aczkolwiek mniejsze miał pole do puszczenia wodzy swej fantazji niż w Warszawskiej Operze Kameralnej. Jednak prawdziwą gwiazdą spektaklu jest Bożena Zawiślak-Dolny. Bogusław Kaczyński uprzedzał przed premierą, że jest to śpiewaczka, dla której warto zrealizować każde operowe przedsięwzięcie. Mimo że słyszałem o gdańskich sukcesach artystki, uważałem, że i tym razem wzięły górę skłonności do przesady nierzadkie u dyrektora Kaczyńskiego. Otóż bardzo się myliłem. Odszczekuję zatem spod stołu co złego pomyślałem i powiedziałem. Na taką Carmen czeka się całe pokolenia. Bożena Zawiślak swoim talentem uwiarygodnia nieco zramolałą historię do tego stopnia, że zapomina się o wszystkich niedostatkach i błędach. Śpiewa tańcząc niczym zawodowa tancerka i tańczy śpiewając jak na zawodową śpiewaczkę przystało. Nikt nie może się dziwić don Jose`mu, że rzucił dla niej narzeczoną i zdezerterował z wojska. Niestety pomiędzy Bożeną Zawiślak i dzielnie jej sekundującą Katarzyną Nowak, a wykonawcami głównych ról męskich jest, według mnie, ogromna różnica. Szczególnie don Jose - Ryszard Wróblewski nie pozwala nam zapomnieć, że "Carmen" wystawiona jest jednak w gmachu, jakby go nie nazwać, operetki. Raziła mnie też nie do końca uzasadniona obecność plączących się po scenie dzieci. Rozumiem, że ludzie to lubią, a paniom wilgotnieją oczy... Słyszałem zresztą wokół siebie jęki zachwytu, gdy maluchy odgrywały swoje życiowe role. Dla mnie jednak po "dobranocce" miejsce dzieci jest w łóżkach. Wielkie pochwały należą się Bogusławowi Kaczyńskiemu za decyzję wystawienia "Carmen" po polsku. W ten bowiem sposób staliśmy się kolejną stolicą europejską, w której można usłyszeć operę w oryginale i w miejscowym języku.
Inna sprawa, że gdyby operę przenieść w nasze współczesne realia, to po pierwsze bohaterka pracowałaby w agencji towarzyskiej, a po drugie skorumpowanego funkcjonariusza Urzędu Celnego rzuciłaby dla znanego piosenkarza. Odtrącony celnik po zapewnieniu sobie alibi, wynająłby Ukraińca z granatem, który zrobiłby porządek z rywalem i niewierną ukochaną. Po czym zostałby pozytywnie zweryfikowany.
Sobotni spektakl zakończył się naszą polską specjalnością - czyli standing ovation. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że najgłośniej i najdłużej bito brawo w loży dyrektorskiej.