Artykuły

Szósty lipca

Współczesna radziecka dramaturgia historycz­na kontynuując trady­cje wielkiej romantyki rewolucyjnej, tradycje Wisz­niewskiego, Treniewa, Pogodina wchodzi wyraźnie w nowy okres. Istotą jego jest rozsze­rzenie obrazu, ambicją - po­głębienie spojrzenia. W miejsce patetycznych fresków o wyraź­nym, plakatowym charakterze narzucającym teatrom styl i klimat - takich chociażby jak "Przełom" Ławreniewa - spo­tykamy się z większą dyscypli­ną relacji, a stosunek do praw­dy historycznej i działającego człowieka jest tu rzetelniejszy i bardziej krytyczny. Rzetel­niejszy - to znaczy bliższy te­mu, co o wydarzeniach i lu­dziach mówi nam dzisiaj historia. Trzydziestopięcioletni Michaił Szatrow, autor drama­tu "Szósty lipca", jest typo­wym reprezentantem tego nur­tu. Jeszcze nie wyzwolonego z potężnej tradycji radzieckiej romantyki, ale głodnego już faktografii i historii. Jeszcze tkwiącego w konwencjach lat trzydziestych, ale świadomego odrębności i potrzeb dramatu. Jego "Szósty lipca" jest sztuką o Leninie w najtrudniejszych, prawdziwie czarnych dniach młodej Rewolucji - o Leninie zmuszonym do walki z buntem lewych eserów.

Miała to być sztuka o sa­mym buncie, oprócz jednak ambicji pokazania przeciwnika w jego rac­jach i zapamiętaniu, oprócz przeczucia prawdy, że bez su­biektywnych przeświadczeń i subiektywnej uczciwości part­nera nie ma i nie może być prawdziwego dramatu, nie po­zostało w tym utworze zbyt wiele z ambitnych założeń. Szatrow rozumiał prawa dramatu, ale nie pokazał go tak, jak zasłu­żył na to temat i historia. Jak wymagałby chociażby pietyzm dla Lenina i obrońców Rewolu­cji, którzy walczyli przecież z prawdziwym przeciwnikiem, w prawdziwych, więc i drama­tycznych okolicznościach. Przeciwnik porywający się do wal­ki w imię obrony Rewolucji przed rzekomą kapitulacją i zdradą bolszewików, gdy ci przystali na brutalne warunki pokoju brzeskiego, przeciwnik odbywający z Rewolucją wspólną drogę, schodzący na manowce z powodu braku przenikli­wej i twórczej koncepcji poli­tycznej, ale w intencjach swo­ich pełen zapewne najlepszej woli (śmiertelnej dla przysz­łości tworzącego się radzieckie­go państwa - ale to już inna sprawa) to jest dopiero prze­ciwnik pozwalający na wydo­bycie prawdziwej tragedii z lipcowego buntu. Tragedii ludz­kich pomyłek i tragiczności hi­storii bezlitosnej dla partnerów, gdy nie rozumieją istoty błędu i wagi odszczepieństwa.

W sztuce Szatrowa jest cały prawie sztab lewych eserów: Spirydonowa, Popów, Kalenin, Proszajn, Sablin, jest nawet zabójca hr. Mirbacha, czekista i lewy eser Blunkin, są prze­mówienia, autentyczne rozka­zy i odezwy buntowników oraz fragmenty obrad V Zjazdu ze sławnym atakiem Spirydonowej na Lenina i znakomitą od­powiedzią wodza Rewolucji - nie ma jednak pełnego drama­tu tych dni, tak bardzo polity­czna i wojskowa rozgrywka przesłoniła autorowi subiektyw­ne i jednostkowe racje prze­ciwnika. Nie ma tragedii, ale jest, na szczęście, faktografia. W miejsce dramatu o potęż­nym, tragicznym nurcie o jaki aż prosi się sam temat - otrzymaliśmy wartki reportaż, godzina po godzinie relacjonu­jący najtrudniejsze z dni mło­dego państwa - od polityczne­go ataku lewych eserów pod­czas obrad V Zjazdu Rad, po przez prowokacyjne zabójstwo hr. Mirbacha zmierzające do zerwania pokoju brzeskiego i zepchnięcia Republiki w śmier­telną tym razem wojnę z Niemcami, czego przede wszystkim chciał uniknąć Lenin - po dramatyczne godziny na uli­cach Moskwy, kiedy przewaga militarna była po stronie bun­towników i wydawało się, że los Lenina, Swierdłowa i całej rewolucji jest przesądzony. Kiedy Dzierżyński siedział już w więzieniu przeciwnika wydającego właśnie wyrok śmierci na Uljanowa.. O przechyleniu szali zadecydowała wówczas wierna bolszewikom dywizja Łotyszy wkraczająca na czas do zrewoltowanego miasta.

Ponieważ wciąż za mało znamy historię Października i najtrudniejszych dni Rewolucji od jej najbardziej pasjonującej stro­ny - od strony wydarzeń i następstwa faktów - to sztuka Szatrowa, mimo swoich pły­cizn, trzyma nas przecież w nieustannym napięciu: dwie godziny, jakie spędzamy w te­atrze przynoszą żywą satys­fakcję. Satysfakcję poznaw­czą i pora już powie­dzieć: artystyczną. To jest po prostu dobry teatr. Świado­my materiału, jakim się po­sługuje, świadomy jego możli­wości i ograniczeń. Stawiający na to, co w sztuce jest, nie na to czego w niej nie ma. A więc na opis. Na rzeczywistość. Na to, co teraz modne: na reportaż. Reżyseria Jerzego Krasowskie­go świadoma napięć i praw sce­ny (zabójstwo Mirbacha czy poniechane rozstrzelanie czekisty w sztabie eserów) wydobywa dramatyczność chwili i alterna­tywności wydarzeń i w całej prostocie tego wręcz ascetycznego teatru, we wszystkich urokach jego surowości, ani na chwilę nie pozwala zapomnieć o cenie i ryzyku samej gry. Znamy jej wynik, gdyby nie on nie ucze­stniczylibyśmy, bądź co bądź w tym festiwalu, a przecież siedzimy pełni napięcia - bo teatr potrafi nas zafrapować. Zafrapowanie nie tylko przeszło­ścią, nie tylko relacją - także.. sobą. Znakomity jest tym ra­zem Lenin. Kreacja Ignacego Machowskiego wydaje mi się najwybitniejszą realizacją tej postaci w powojennym teatrze polskim - o harmonijnym po­łączeniu historycznych cech wielkiego wodza, jego postawy, ruchu, wyglądu, kadencji i me­lodii zdania - z walorami rze­telnego aktorstwa. Machowski stwarza Lenina nie tylko w opisie i próbie przedstawienia - także w jego osobowości i nie­wątpliwej magii. Stwarza nie poprzez patetyzację, ale przez uzwyczajnienie, przez pokaza­nie również i śmieszących, naturalnych właściwości człowieka, przez co tym pełniej wydoby­wa się i pokazuje jego wiel­kość. Nie chciałbym bawić się w proroka, ale znając więk­szość zapowiedzianych spektak­li sądzę, że widzieliśmy wczo­raj najwybitniejszą aktorską realizację Festiwalu - naj­wybitniejszą i pełną ukrytego ciepła.

Ale i inni zasługują przecież na uwagę. Świetna Spirydono­wa Anny Lutosławskiej po­krzywdzona w Katowicach awarią aparatury dźwiękowej, któ­ra zdetonowała aktorkę i po­zbawiła tak potrzebnego rezo­nansu w domniemanej sali obrad V Zjazdu, doskonałe role Andrzeja Polkowskiego (Świerdłow), Igora Przegrodzkiego (Borcz - Brujewicz), Artura Chronickiego (Cziczerin), Janu­sza Ostrowskiego (Podwojski), czy całego ugrupowania lewico­wych eserów w kolejności pro­gramu: Ferdynanda Matysika, Ryszarda Kotysa, Stanisława Michalika, Jerzego Ernza, Pio­tra Kurowskiego, Witolda Pyr­kosza, Mieczysława Łozy.

Wrocławski Teatr Pol­ski, który "Szósty lipca" przygotował, zaprezentował się nam z najlep­szej strony - poprzez swoistą skromność swego zamierzenia. Wyważył dobrze siły i środki, dał jedną kreację wysokiego lo­tu (wypożyczywszy w tym ce­lu aktora z Teatru Narodowego) na tle spektaklu wyrównanego i świadomego swoich założeń. Spektaklu zjednującego czystoś­cią metod i przejrzystą, klarow­ną konstrukcją całości. Nie zo­baczyliśmy wprawdzie tego, co najbardziej frapowało nas w lipcowej tragedii, zobaczyliśmy jednak (pytanie: jak dokład­nie?) śmiertelnie niebezpieczny epizod Rewolucji, jego ludzi i jego mechanizm, pokazany pla­stycznie, jasno przede wszy­stkim - frapująco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji