Zabrakło iskry
Przedstawienie w Teatrze Powszechnym ma jedną, podstawową zaletę. Dzięki niemu, przynajmniej we fragmencie, poznajemy najważniejszy utwór Karla Krausa nie wystawiany i nie publikowany dotychczas w Polsce. Jeszcze raz możemy docenić kunszt translatorski Jacka St. Burasa. Jemu zawdzięczamy pojawienie się na naszych scenach i w druku wielu dzieł literatury niemieckojęzycznej, do tej pory zbyt mało u nas widocznych. Na tym kończą się korzyści z tego wieczoru w "Powszechnym".
Nie tak dawno chwaliłem "Korowód" Arthura Schnitzlera na scenie "Ateneum". Młodszy o kilkanaście lat od Schnitzlera Kraus należy do tego samego kręgu artystycznego, nierozerwalnie łączącego się z Wiedniem przełomu wieków. W odróżnieniu od zaangażowanego w istotne przyjaźnie autora "Korowodu", Kraus wybierał samotność. Dobitnie krytykował prominentów wiedeńskiej bohemy - Freuda, Hofmnstahla czy Reinhardta, lecz cieszył, się szacunkiem największych swojej epoki - Wedekinda, Zweiga, Brocha. Samodzielnie przez wiele lat wydawał "Pochodnię" - pismo, będące od początku do końca wyłącznie jego dziełem. Ale z dramatami Krausa długo nikt nie mógł sobie poradzić.
"Ostatnie dni ludzkości" liczą ponad 800 stron. Każdy teatr, gdy zdecyduje się na realizację, zmuszony jest do dokonania własnego wyboru scen i wątków. Kraus obejmuje bowiem epickim, niezwykle rozległym opisem cały pogrążony w wojnie Wiedeń. Przenosi się z pól bitew do kabaretów i podejrzanych lokali. Przygląda z bliska tzw. zwyczajnym żołnierzom, dziennikarzom fabrykującym nieprawdziwe informacje, wojskowym, którzy zamiast walczyć na froncie, zapijają się prawie na śmierć w podrzędnych knajpach, dziwkom, obłapianym przez wulgarnych typów. Wszystko jest w panoramie Krausa równie istotne i dlatego robi tak wielkie wrażenie.
"Ostatnie dni ludzkości" pisane są z pasją. Apokalipsa Krausa jest jednak przerażająco nieefektowna. Szaleństwo świata i wojny prowadzi do bezrozumnej zagłady. Jak u Eliota - "świat kończy się nie hukiem, lecz skomleniem".
Pasji i bezkompromisowości w opisywaniu okrucieństwa wojny brakuje w spektaklu Piotra Cieślaka. Rzecz toczy się w niemrawym tempie i przypomina, tworzony bez wiary we własne siły, akademicki teatr konwersacyjny. Aktorzy bez przekonania recytują swoje kwestie, pozbawieni reżyserskiego prowadzenia, nie kończą swych krótkich z konieczności sekwencji pointami. Dramat absolutnie nieobojętny staje się krańcowo nudny. Reżyser nie potrafi połączyć w spójną całość różnych konwencji i zmiennych nastrojów, które Kraus wprowadza do swego dzieła. Przedstawienie jest niezborne stylistycznie i widać to zarówno w aktorskich rolach, niefunkcjonalnych, mocno zmniejszających przestrzeń gry, dekoracjach Jana Ciecierskiego jak i nijakiej ilustracji muzycznej autorstwa Pawła Mykietyna. Najważniejsze jednak, że przedstawieniu Teatru Powszechnego brakuje iskry szaleństwa, najlepiej oddającego tamten, przejściowy moment. Sytuację rozkładu nieporównanie lepiej ukazała Agnieszka Glińska w "Korowodzie", nie mówiąc już o inscenizacjach Krystiana Lupy, opartych na II i III części "Lunatyków" Brocha.