Artykuły

Suplement. Po sezonie. Błękitny potwór

Z serii premier nie zaksięgowanych ta jest najbardziej godna pamięci, teatral­nie najwartościowsza i najweselsza. Carlo Gozzi - ostatni, który piórem próbował wesprzeć i odnowić dogasają­cy w połowie osiemnastego wieku teatr komedii dell`arte, autor baśni scenicz­nych i scenariuszy, znany dotąd pol­skiej publiczności jedynie jako autor "Księżniczki Turandot" - poznawany zaczyna być teraz nieco szerzej dzięki przekładom i rekonstrukcjom tekstowym Joanny Walter. I raz jeszcze - jest to okazja zmierzenia się z legendar­nym żywiołem teatralności włoskiej onego czasu; i raz jeszcze - poprzez równie legendarny wzorzec Wachtangowowskiej "Księżniczki Turandot". Ten bowiem model podstawowy - zwłasz­cza w wypadku powrotów scenicznych do Gozziego, rzadkich zresztą - jest czymś stałym i nie dającym się już wy­eliminować ze współczesnego myślenia o komedii dell`arte.

Traktując o niej wszakże, trzeba tu zwrócić uwagę na dwie trudności: po pierwsze - Gozzi w ogóle okazuje się w robocie teatralnej nieporównanie tru­dniejszy od Goldoniego choćby, którym teatry operują, przeważnie, wedle ogra­nych i przecenionych po stokroć recept i "sposobów"; po wtóre - jako mate­riał - "Błękitny potwór" jest też tru­dniejszy i mniej wdzięczny od słynnej "Księżniczki Turandot". Nie ma tak kla­rownej i prostej fabuły: jest wyraźnie bajką hybrydyczną, barokową, skojarzo­ną z wielorakich motywów. Ta więc bajka, począwszy od dość rozwlekłej i zawikłanej, a koniecznej ekspozycji, dłu­ży się chwilami wyraźnie i nieco ele­gijnie; obok wesołości i znaczącej przy­powieści forsuje też baśniową fantastyczność: smoki, dziwy, potwory. Ze­strojenie takiej fantastyczności i powi­kłanej intrygi z romansową partią se­rio i partią buffo - to zadanie w pew­nym stopniu nowe, zwłaszcza u nas: przedstawienie w Teatrze Polskim we Wrocławiu było polską prapremierą tej baśni.

Podkreślam trudności, które głównie przyczyniły się do tego, że przedstawie­nie reżyserowane przez Giovanniego Pampiglione nie jest dziełem bezbłę­dnym i wykończonym w każdym deta­lu. Miewa przestoje, rozchwiania i wy­raźne załamania rytmu; pewne partie nie dosyć wypełnione i poniektóre roz­wiązania zamarkowane; pomysły czasem nie doprowadzone i nie "wygrane" do końca. Ale jest to praca scenicznie twór­cza, a to już wiele dzisiaj; prowadzona z mniejszą może, niż należało się spo­dziewać werwą, ale za to z wysoką świadomością stylu i umiejętnością sa­modzielnego przetworzenia formuł od­wołujących się do tradycji tego gatun­ku. A to już prawdziwie rzadkie.

Oparciem dla reżysera i aktorów jest tu dobrze skomponowana i użyteczna sytuacyjnie, prosta i na wesoło "fanta­styczna" scenografia Jana Polewki (de­biut), z centralnie ustawioną stromą po­chylnią, która w naturalny sposób stwa­rza "problem" zabawowy każdego ak­torskiego wejścia. A jednak nie jest to wcale spektakl pomyślany "akrobatycz­nie", chociaż bardzo rozrysowany w ru­chu i geście: w tonie, w całym wyrazie - będzie to raczej niespieszny dowcip i ludyczność Pierrota niż żywiołowe har­ce Arlekina. Ten ton ma właśnie zwią­zać rozmaite baśniowe warstwy - i to jest bliskie Gozziemu, i oczywiście usy­tuowane bliżej Wachtangowa niż Meyerholda czy Strehlera. Ale to jest także trudniejsze, bo pomyślane cieniej. I z tej cienkości zamierzonej wynikają rów­nież, w realizacji, mnogie kłopoty - w konsekwencji widoczne niedobarwienia.

Myślę jednak, że istotną zasługą reży­sera jest tu przede wszystkim wprowa­dzenie zespołu w tok zabawy, która w pewnych momentach staje się niemal "prywatna" - w dobrym znaczeniu. I to jest, poniekąd, jakaś droga do resty­tuowania aktorskiej improwizacji - w takich rozmiarach, raczej skromnych, jakie osiągalne są dzisiaj w normalnym zawodowym zespole. W ten ton zabawy najswobodniej i z uciechą najszczerszą wkracza Andrzej Mrozek (Pantalone), a sekundują mu udatnie Paweł Galia (Trufaldino) i Ferdynand Matysik (Brighella), także Andrzej Polkowski (Fanfur) i Józef Skwark (Tartalia), mniej tu jednak rozluźnieni, wyraźniej szuka­jący oparcia w technice wypróbowanej.

Obok Mrozka prym jednak wiodą trzy panie: Jadwiga Skupnik (Gulindi), ży­wiołowo śmieszna i rozbawiona swoją rolą agresywnej uwodzicielki; Krzesisława Dubielówna (Dardane), w przebraniu chłopca najsubtelniej kojarząca motyw romansowy ze sferą buffo; wreszcie Ewa Kamas - Smeraldina pełna wdzięku i najładniej komponowana w geście.

"Błękitnego potwora" oglądałem po raz wtóry w dwa miesiące po majowej premierze. Spektakl rozwinął się wyra­źnie, wypełniły się w nim niektóre lu­ki, aktorzy bawili się coraz lepiej i z dobrym skutkiem. Z nimi widownia, nie wyłączając recenzenta.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji