Z notesu
MONOTONIA wielkiego tematu,.. Czy wielki temat może być monotonny? Czy wielkość chodzi w parze z czymś, co jest ciągle i ustawicznie, z czymś co jest codziennie, co godzinę, co chwilę?...
Monotonia wielkiego tematu, tematu śmierci - tak można określić sztukę Eugene Ionesco "Gra w zabijanego" (świetnie wystawioną przez Teatr Polski z Wrocławia). Doprawdy, nie zdarzyło mi się jeszcze, aby śmierć, ten wieczny temat życia (zabrzmiało to jak paradoks, ale przecież śmierć jest czymś paradoksalnym, gdy patrzymy na nią z perspektywy życia, podobnie jak życie staje się czymś paradoksalnym, gdy patrzymy na życie z perspektywy śmierci) i ten wieczny temat sztuki - oglądać w tak nieciekawej, monotonnej, szarej interpretacji, jaką zademonstrował nam Ionesco.
Mistrz teatru absurdu zaserwował nam rzecz tak bardzo absurdalną, iż teatr jego można nazwać teatrem absurdu do kwadratu: no bo jak można temat śmierci, temat sam przez się absurdalny, jeszcze bardziej "uabsurdalniać" przez zagęszczenie go w - zdawałoby się - niekończących się wariantach umierania. Umierania - i nic więcej. Albowiem każdy z bohaterów Ionesco właściwie zaprzątnięty jest jedną sprawą, aby umrzeć (czy nie umrzeć, co na jedno wychodzi) i każdy umiera. I tak w nieskończoność dwóch aktów, które trwają dwie bite godziny. Zmienia się jeno amplituda nastrojów - od humorystyczno - groteskowych scenek, do liryczno - sentymentalnych (umieranie kochanków i umieranie staruszki), natomiast samo umieranie i sam chichot obrzydliwej, małpiej śmierci trwa uparcie w triumfalnej monotonii.
Właśnie! - triumfalnej monotonii. To jeszcze jeden paradoks Ionesco, że śmierć, choć jest monotonna, to jednak jest triumfalna, a może raczej - triumfująca.
Z jakim westchnieniem ulgi przyjęliśmy wszyscy, co na widowni (choć, być może, ktoś z nas już umarł, albo za dzień lub parę umrze) ostatnią scenę, w której małpia Śmierć zawiesza na kołku swą monotonną funkcję uśmiercania i chwyciwszy dwie pochodnie w skrofuliczne łapy, czyni ucieszne koziołki, a ofiary jej powstają i rozpoczynają taniec życia, czyli taniec antyśmierci.
Ta manifestacja - przyznam się - najbardziej przypadła mi do gustu i chętnie do niej bym się przyłączył, gdyż monotonia życia, mimo wszystko, wydaje się być bardziej dla ludzi,
* * *
WSZYSTKO, co żyje i co mieszka na Wybrzeżu, na czas letni - jeśli tylko może - ucieka z Wybrzeża. Wszystko zaś, co jest spoza - przybywa i poczyna oddawać się uciechom życia.
Znam ludzi, którzy w okresie tzw. sezonu nie jeżdżą do Sopotu, rzadko bywają na plaży, a wszystko dlatego, że nie mogą ścierpieć nadmiaru życia.
Trzeba przyznać, iż ta manifestacja życia jest trudna do zniesienia dla osób, które tu mieszkają i żyją nie przez dwa tygodnie, czy miesiąc, ale przez cały rok. Owa krzykliwa, obnażona do pasa, albo obnażająca tłuste (czy chude) łydy żywotność ludzi zażywających wywczasów, przenika wszędzie - nie tylko na plażę, ale na ulice, do sklepów, tramwajów. Kobiety w sportach, mężczyźni prawie w slipach, dziewczęta w biustonoszach, czynią z naszego życia jedno wielkie wczasowanie.
- Zlitujcie się nad nami - chciałoby się zawołać - nasi bracia z głębi lądu, dajcie nam trochę odzipnąć, pozwólcie nam żyć w miarę spokojnie, zaniechajcie swej krzykliwej i obnażonej ponad miarę manifestacji życia!
Tu mi się ukłoni mistrz Ionesco i spyta:
- Cóż to, czy śpieszno ci w łapy mojej małpy skrofulicznej? Wszak życie jest krzykiem, obnażaniem się, a co się obnaża i krzyczy, wiedzie do cierpienia; czy spieszno ci do niecierpienia, do niekrzyku, do nieżycia?...