Artykuły

Spektakl teatropodobny

Jeśli naszym dorastającym dzieciom teatr będzie kojarzył się z produkcjami, które funduje im szkoła, gwarantuję, że uraz zostanie im do końca życia - pisze Magda Piekarska w Gazecie Wyborczej - Wrocław.

Do teatru? Nie, mamo, błagam cię. Ja zostanę w domu. Mamo, nie!" - tak moja córka reagowała na próby kulturalnej edukacji. I nie miało znaczenia, że ilekroć udało mi się zwalczyć jej opór, wracała zadowolona. Muszę przyznać, że nie przebierałam w środkach. Żeby ją zabrać na "Iwanowa" do Legnicy, wykradłam syna koleżance. Przed "9. Rekonstrukcją" Spectatorsów podstępnie zakładałam się z nią, że na pewno ze strachu ucieknie z krzykiem. Kilka razy zabierałam całe stado koleżanek - żeby było raźniej.

No a ostatnio uciekłam się, wstyd powiedzieć, do szantażu. Na szali była wolna chata na kilka sylwestrowych godzin. A w Polskim "Courtney Love". Wyszła zachwycona. Po drodze zastanawiała się, czy to było lepsze, czy może jednak "Hair" w Capitolu, na który wyciągnęłam ją kilka lat temu. Też podstępem. Wszystko po to, żeby przekonać ją, że teatr może jednak być mimo wszystko ciekawy. Niewiele mi to dało - złe doświadczenie wypiera to dobre. Jeśli naszym dorastającym dzieciom teatr będzie kojarzył się z produkcjami, które funduje im szkoła, gwarantuję, że uraz zostanie im do końca życia. "Balladyna" będzie zawsze śmiertelnie nudna. Ba, nawet "Pamiętnik narkomanki" przypomni seans ziewania zafundowany kilkuset uczniom spędzonych z wrocławskich szkół. Bo ze szkołą uczeń wrocławskie teatry omija szerokim łukiem. Ogląda tylko przedsięwzięcia skrojone przez rozmaite przedsiębiorstwa pod listę lektur.

Domyślam się, na czym polega sukces tych trup teatralnych u wrocławskich polonistów. Występują wcześnie, więc można wyjść w ramach lekcji szkolnych. No i grają klasykę, która jest na liście lektur, więc rymują się z programem nauczania. A że z teatralną rzeczywistością nie mają nic wspólnego, to inna sprawa. Trudno się też dziwić temu, że przedsięwzięcia tego typu świetnie się mają. Bo wypełniają lukę, jaką pozostawiły działające w mieście teatry, które tej lekturowej potrzeby zwyczajnie nie dostrzegają. I oddają pole biznesmenom. Taka sytuacja byłaby jeszcze zrozumiała na jakiejś teatralnej pustyni. Ale we Wrocławiu, mieście dysponującym czterema instytucjonalnymi teatrami, jest nie do pojęcia.

Rozumiem jeszcze wspomaganie się takimi protezami przez nauczycieli w szkołach podstawowych, chociaż tutaj akurat przedpołudniowa oferta Wrocławskiego Teatru Lalek, sceny lalkowej w Imparcie i TM "Capitol" jest dość szeroka. Ale w przypadku gimnazjalistów i licealistów protestuję przeciwko zabijaniu apetytu na teatr. Oni są już za starzy na teatralne poranki z adaptacją lektur, a spędzeni do wielkich sal wygłupiają się i nudzą. Trudno się im dziwić, skoro twórcy spektaklu nie zadają sobie wiele trudu, o czym świadczą już same opisy, jakie znalazłam na jednej ze stron takich przedsiębiorstw (pisownia oryginalna): "Balladyna to utwór złożony, nigdy nietracący na aktualności, w którym mam nadzieję każdy znajdzie coś o sobie, a przecież chyba o to w teatrze chodzi, aby przejrzeć się w tym krzywym zwierciadle. O tym natomiast, że Balladyna to dzieło wspaniałe, nikogo przekonywać nie muszę, wszak wszyscy wiemy, że Słowacki wielkim poetą był" - czytamy tam. I jeszcze: "Oczywiście w naszej inscenizacji pojawią się różne kolory. Będzie wesoło, za sprawą prostego i bezpośredniego Grabca, magicznie za sprawą wznoszącej się nad ziemią królowej Goplany, patriotycznie za sprawą dobrego i walecznego Kirkora, w końcu będzie mądrze dzięki Pustelnikowi". Za takie wypracowanie litościwa polonistka w gimnazjum postawiłaby może troję. Ale autor już, zdaje się, skończył szkołę.

Paradoks polega na tym, że zaprzyjaźnione gimnazjalistki z Bolesławca co miesiąc bywają we Wrocławiu ze swoją wychowawczynią. Nie ma mowy o teatrach z listy lektur - takie nie stanowią żadnej atrakcji, skoro objeżdżały wszystkie miasta i miasteczka. W planie takiej wyprawy jest teatr, ten prawdziwy - Opera, Współczesny lub Polski. Polonistka nie boi się zderzeń, więc w repertuarze była i "Ziemia obiecana" Klaty z nagą Ewą Skibińską jako Lucy Zuckerową w jednej ze scen. Przynajmniej na widowni nikt nie przysypiał, a na lekcji polskiego z pewnością było o czym rozmawiać.

Słowacki, co wielkim poetą był, przywołany w opisie "Balladyny" brzmi jak kpina w żywe oczy. Inaczej wygląda w kontekście ostatniej premiery we Wrocławskim Teatrze Lalek "Ferdydurke" [na zdjęciu] w reżyserii Radosława Kasiukiewicza. To idealna propozycja dla gimnazjalistów i licealistów, pretekst do rozszerzenia lekcji polskiego o dyskusję na temat teatru, adaptacji dzieła literackiego, specyfiki sceny lalkowej. Rewolucji na scenie nie ma, ale jest autorska wizja tekstu Gombrowicza. Jest bardzo dobre aktorstwo, współczesny kostium i lalki, które można potem wykorzystać do rozważań nad formą, gębą, ba, pupą nawet w tym utworze. Co więcej - tekstu okrojonego na potrzeby adaptacji nie można w żaden sposób traktować jako bryka z "Ferdydurke", który zastąpi nam lekturę.

Odważniejszych nauczycieli, którzy nie muszą trzymać się kurczowo listy lektur, zachęcam do wycieczki na "Courtney..." do Polskiego. Może sami kiedyś słuchali Nirvany - zaręczam, że ten zespół znakomicie dziś znają ich uczniowie. I jeśli na liście lektur pojawiają się teksty mierzące się z cywilizacyjnymi zagrożeniami, to lepiej się z nimi mierzyć poprzez ten spektakl niż ww. "Pamiętnik...". A po powrocie pogadać o artystycznych rewolucjach. I o różnicach między dziełem sztuki a produktem artystycznopodobnym.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji