Drama biurowa górą
Na 80-lecie Teatru Polskiego w Warszawie jego dyrektor - Kazimierz Dejmek, nie przygotował osobiście żadnej premiery. Wyręczył się uchodzącym od dawna za młodego zdolnego Szczepanem Szczykno, który wziął na warsztat ,,Powrót Odysa" Stanisława Wyspiańskiego. Premiera odbyła się kilka dni przed obchodami, że niby nie ma związku z jubileuszem, ale była to jedyna premiera w programie obchodów pomieszczona, i pewnie dlatego połączenie narzucało się samo.
Zarzucano Teatrowi Polskiemu muzealny charakter i kostyczność kolejnych przedstawień. To prawda, i pewnie dlatego do Polskiego się nie chodzi, a "Gazeta Wyborcza" niemal ostentacyjnie nie recenzuje jego premier. Szczykno wykładając się w "Powrocie Odysa" zamienił Polski w inne miejsce. W muzeum bowiem mimo wszystko mamy do czynienia ze sztuką, a nie skandaliczną amatorszczyzną. Brakiem jakichkolwiek umiejętności warsztatowych.
Jubileuszowa klapa jest zawsze żałosna i właściwie nie wypada o niej pisać. Szczykno unurzał Wyspiańskiego w Malczewskim, a "Powrót Odysa" w "Weselu". I tak kostiumy są jak ze znanych obrazów, sceny telewizory - znamię nowoczesności - ukryte są w pudłach oblepionych wykładziną - znamię elegancji. Faceci mają dwurzędowe, połyskujące garnitury i sekretarkę w spódniczce mini. Wiadomo, że zajmują się robieniem szmalu, a towarem, który produkują, są filmy. Przez dwie godziny będziemy mogli podglądać ich w biurze, bo biuro właśnie jest jedynym miejscem akcji tej dramy.
Fabułka jest banalna: Charlie, któremu się nie powiodło, namawia Boby'ego, któremu się powiodło, na zrobienie filmu ze znanym aktorem, filmu dziejącego się w więzieniu, pełnego przemocy i mocnych scen. Tymczasem sekretarka - nowa i naiwna - będzie namawiać na film według bełkotliwej powieści new age o miłości i naturze. Sekretarka złoży całą siebie w ofierze na ołtarzu przyszłego filmu. Boby nie prześpi nocy i prawie się złamie, ale jednak ostatecznie ulegnie perswazji Charliego, który pewnie, jak zawsze, pił całą noc, ręce mu się trzęsą i widać od razu, że jest nieszlachetnym łotrem. (Może szatanem złym.) Wówczas sekretarka, dla dopełnienia schematu moralitetu byłaby dobrym aniołem. Banalna jest również oprawa sceniczna i gra aktorów. Wszystko to jakieś dalekie i obce, część pierwsza rozgrywa się przed wymalowanym na szmacie dworkiem, jak z "Powrotu do domu", z wieloma, łatwo rozpoznawalnymi fragmentami "Melancholii". I w tym to dworku panoszą się zalotnicy w polskich strojach szlacheckich i krakowskich czapkach z pawimi piórami. To trop, który mógłby się obronić, gdyby nie to, że Szczykno zupełnie nie panuje nad tym, co się dzieje na scenie, a aktorzy grają w sposób straszny. To jedyna rzecz, którą warto zobaczyć - ową obezwładniająco złą grę aktorów. Z nazwiska wymienić trzeba zwłaszcza Jerzego Łazewskiego grającego Telemaka metodą wiatraka, to jest przez wymachiwanie rękami. Warta uwagi jest też rola Barbary Sołtysik grającej Penelopę i Harpię, która na premierze nie potrafiła opakować wesołości wywołanej przez sceniczne zdarzenia i wyraźnie nie miała chęci zmagać się z wymyślnym i niewygodnym kostiumem. Kto czytał "Mimikę" Bogusławskiego, ten wie, jak ustawić stopy i ułożyć ręce, by oddać rozmaite emocje targające ludźmi. Aktorzy z Polskiego grają tak, jakby właśnie przeczytali podręcznik mistrza i zapomnieli, że jego rady są już, delikatnie mówiąc, nieco niemodne. Wierzyć się nie chce, że wszystko to dzieje się w teatrze prawie narodowym. Szyfman się w grobie przewraca.
Skoro nie sprawdziła się klasyka, poszedłem szukać pocieszenia we współczesnej dramaturgii amerykańskiej. Na małej scenie Teatru Współczesnego, w Teatrze Małym. Adam Ferency zadebiutował jako reżyser i wystawił sztukę Davida Mameta - znaną w Krakowie pod tytułem "Przerżnąć sprawę" - "Hollywood, Hollywood...". Cała scena wybita jest szarą wykładziną, nawet stojące w czterech rogach jeszcze bardziej niż kłopoty bohaterów "Dynastii". I właściwie z góry wiadomo, że z takiego materiału literackiego wiele się nie da wykrzesać. Jedyną rzeczą ratującą spektakl jest bezpretensjonalność. Ogląda się to jak telewizję w skali 1:1 i z właściwej odległości, od której nie bolą oczy. I właśnie dlatego uważam, że drama biurowa górą nad nieszczęsnym "Powrotem Odysa", choć ani jednego, ani drugiego przedstawienia nie chciałbym już drugi raz oglądać.
Spektakl "Hollywood, Hollywood..." nazwałem dramą biurową. Podczas całego przedstawienia zastanawiałem się, czy to jest w ogóle teatr, czy rzeczywiście jakiś nowy gatunek pośredni dla potrzebujących dowartościowania voyerystów. Jestem Mametowi wdzięczny za to, że napisał sztukę, która zmusić może do postawienia zasadniczych pytań o teatr i jego istotę. Po tym, co widać w tym sezonie w warszawskich teatrach, postawienie takich pytań byłoby niezbędne. Mamet doprowadził teatr do jakiegoś skrajnego wynaturzenia. Dalej już są tylko telewizyjne seriale i telewizyjna wrażliwość widza. Wiele wskazuje na to, że teatrowi potrzebne będzie ponowne rygorystyczne samookreślenie, a wybór jest w gruncie rzeczy prosty. Trzeba opowiedzieć się po stronie sztuki lub rozrywki, wtajemniczenia lub konsumpcji, pracy lub blichtru, Teatru lub tejatru.