Gorzkie żale
Jakaś przewrotność podpowiada już we wczesnej minucie tego przedstawienia: "Odys nie wraca ranki i wieczory, we łzach go czekam i trwodze...". Wariacja na temat z Mickiewicza nie z przypadku: ten Odys Wyspiańskiego nie bierze się z Homeryckiej Grecji, jest z "Polski właśnie", gnany do Itaki w Soplicowie, napęczniały tradycją, pokorą polskości, miłością Rzeczy Wielkich. Tak chciał Wyspiański. Teatr zapewne też tak chciał, stawiając literę wielkiej literatury jako drogowskaz w niepewnych czasach. Co więcej: wybór wydawał się uzasadniony: przecież to 80 lat Teatru Polskiego, zbudowanego przez Arnolda Szyfmana na "teatr o poważnych aspiracjach" (rocznica premiery "Irydiona" dokładnie 29 I).
I cóż? Nie spełnione nadzieje. Mimo wielkiej, akademickiej wręcz sumienności reżysera, na tę okazje sproszonego z Opolszczyzny, mimo porywającej urody inscenizacyjnej scen zbiorowych, mimo ról z dawna czekanych aktorów: Wiesława Gołasa, Lecha Ordona, Macieja Maciejewskiego... Mimo stu innych rzeczy, nawet starczo brzmiącego, podskórnego tonu mentorskiego o godności klasyki teatralnej.
Żal. Kazimierz Dejmek, włodarz teatru na Karasia, nie zdołał przygotować premiery godnej wielkiego jubileuszu. Nie pomyślał choćby o tym, żeby któreś ze swoich arcydzieł staropolskich powtórzyć ku radości aktorów i nowych pokoleń widzów. Dlaczego? Dlaczego wykręcił się przeglądem repertuarowym i tą nieudaną premierą Wyspiańskiego w chwili tak ważnej i czasach tak dramatycznych dla teatru w Polsce? Czyżby nie słyszał, jaka lawina młodości czeka na zaproszenie do teatru, tymczasem ten, w takim wydaniu - rygluje im drzwi od wewnątrz?!
Żal. A może nawet gorzkie żale. Kurtyna niech opada.