Artykuły

Zostawił w teatrze swoją pieczęć

Był stworzony dla teatru muzycznego. Czuł go jak mało kto i oddał mu najlepsze lata kariery. Odszedł za szybko. W poniedziałek na cmentarzu Witomińskim pożegnamy MACIEJA KORWINA. Jak go zapamiętamy? - pyta Katarzyna Fryc w Gazecie Wyborczej - Trójmiasto.

Pracował prawie do ostatniej chwili, choć od początku grudnia czuł się gorzej. Mimo to kursował między Gdynią a Radomiem, bo z dyrektorem tamtejszego Teatru Powszechnego był umówiony na wyreżyserowanie spektaklu muzycznego "Cafe Sax" z piosenkami Agnieszki Osieckiej. Premiera "Cafe Sax" miała się odbyć w sylwestrowy wieczór. Ale reżysera na niej nie było - źle się czuł, został w domu. A planował, że tego dnia - jak to robił od kilkunastu lat - poprowadzi koncert sylwestrowy z udziałem swoich artystów. Koncerty, na które mimo drogich biletów waliły tłumy, zawsze odbywały się na dużej scenie. Teraz ze względu na rozbudowę Muzycznego artyści z Gdyni gościnnie wystąpili w Operze Bałtyckiej. Zamiast Macieja Korwina wieczór poprowadził Aleksy Perski.

- Odwiedziłem Macieja w szpitalu dwa dni przed śmiercią - mówi Sławomir Kitowski, przyjaciel Korwina i autor albumu "Musicale, operetki, wodewile..." wydanego na półwiecze Muzycznego. - Cieszył się, że jest w dobrych rękach, rozmawialiśmy o wspólnych planach, wymieniliśmy się nowymi dowcipami. Parę dni później mieliśmy dokończyć rozmowę o kontynuacji albumu o kolejne pięć lat. Nie zdążyliśmy. Teraz czuję się w obowiązku spisać jego historię i przedstawić kolejne premiery ostatnich pięciu lat. Zacząłem nad tym pracować.

Pierwszy raz w Gdyni

Gdyńską scenę objął w 1995 r., gdy pierwszy raz wygrał konkurs na dyrektora naczelnego i artystycznego. Do teatru wkroczył w jasnych spodniach i z wąsem. - Podobny do Lutczyna - szeptali w teatrze.

Po latach opowiadał, że nigdy przedtem nie był w Muzycznym - nie znał zespołu ani budynku. Nie obejrzał ani jednego spektaklu. Ale bardzo chciał, by to było jego miejsce na ziemi.

Już po paru miesiącach z wieloma osobami był na "ty". - Potem to grono się powiększało. Skracał dystans, co pomagało w robocie - mówią aktorzy.

Kiedy przejmował Muzyczny, z potężnymi długami i słabym repertuarem, stali widzowie z rozrzewnieniem wspominali czasy świetności Jerzego Gruzy, który w latach 80. wzniósł go na wyżyny. Ale Korwin miał zadanie dużo trudniejsze: teatr tonął w długach, receptą na wpływy do kasy były oczywiście wielkie tytuły światowych musicali. Tylko że Korwin - w przeciwieństwie do Gruzy, który działał w siermiężnych warunkach PRL-u, kiedy licencjami nikt się nie przejmował - za prawa autorskie światowych musicali musiał słono płacić.

Ale udało mu się. Wystarczyło parę sezonów, by po premierze "Evity" w reżyserii Korwina okrzyknięto go drugim Gruzą.

Dzięki jego talentowi i uporowi ta największa scena musicalowa w Polsce już w pierwszych latach jego dyrekcji podźwignęła się z zapaści. Zbudował znakomity zespół i z nim przygotował największe przeboje Muzycznego ostatnich dwóch dekad: pierwszorzędnie wyreżyserowane i zagrane, przez lata nieschodzące z afisza polskie prapremiery światowych musicali: "Evita", "Chicago", "Footloose" "Spamalot", "Piękna i Bestia", czy "Shrek". Potrafił idealnie trafić w czas: gdy świat czekał na filmową "Evitę" z Madonną, w Gdyni kończyły się przygotowania do polskiej premiery tego musicalu. Kiedy twórcy filmowego "Chicago" odbierali Oscary, gdyńska publiczność już znała ten tytuł z adaptacji Korwina. Bilety schodziłyjak ciepłe bułki. Po "Spamalocie" teatr miał już taką markę, że właściciele praw autorskich do "Shreka" sami zaproponowali mu ten tytuł. - No przecież nie mogłem odmówić - żartował Korwin.

Nie poprzestawał na sprawdzonych tytułach. Chętnie eksperymentował, powierzając nowe polskie produkcje młodym twórcom. Tak w Gdyni powstała legendarna trans-opera "Sen nocy letniej" w reż. Wojciecha Kościelniaka z muzyką Leszka Możdżera, imponujące widowisko taneczne "Opentaniec" i pierwszy polski musical hiphopowy "12 ławek" w reżyserii Jarosława Stańka.

Pół żartem, pół serio

Uwielbiał żartować. Z aktorami w przerwach między pracą, z widzami, których zabawiał, prowadząc teatralne koncerty.

- Dobry konferansjer jest jak biustonosz. Z pozoru niepotrzebny, ale podtrzymuje całość - to ulubiony z jego bon motów.

Słuchacze Radia Gdańsk dostrzegli w nim radiową osobowość, bo przez lata wspólnie z Tomaszem Olszewskim z przymrużeniem oka komentował na antenie życie Trójmiasta.

Słuchacze działającego przy Muzycznym Studium Wokalno-Aktorskiego, którego był szefem, widzieli w nim uosobienie humoru i pogody ducha.

- Pamiętam zajęcia z wiersza na pierwszym roku, które prowadził Maciej Korwin. Przezabawne, pouczające i rozluźniające. Jego genialna adaptacja poloneza z "Pana Tadeusza" o chłopach obserwujących ceremonię "zza płota", którą z nami zrobił, bawiła nas do rozpuku. Fraszki Reja i Kochanowskiego jeszcze dorzuciły do pieca - wspomina na Facebooku Karol Drzewoszewski, absolwent studium. - Nigdy nie zapomnę komentarza w moim kierunku: "a Drzewoszewski ciągle tymi nogami..." - i parodiował mnie:) Wreszcie: egzaminy, praca na scenie, wyjazdowe spektakle, bankiety, ostatni zjazd absolwentów - tam widziałem go po raz ostatni. Jak zwykle obecny, w niezłej formie, człowiek zdawać by się mogło niezniszczalny, życie jednak płynie swoim nurtem. Przygoda w Teatrze Muzycznym to najbardziej fascynujący czas, jaki przeżyłem.

- Nawet jak minę miał marsową, po drugiej stronie było rozbrajające poczucie humoru - opowiada Andrzej Śledź, solista Muzycznego. Jak mówi, po śmierci dyrektora zespół ma na razie "zespół otwartych drzwi". - Ktoś wyszedł na chwilę, a my sprawdzamy, czy zostawił kartkę "zaraz wracam".

Przez wiele lat z wystawianymi po angielsku tytułami "Kiss me, Kate", "Klatka wariatek", "Szachy", "Night Fever" i "Jesus Christ Superstar" Korwin objeździł z zespołem Austrię, Holandię, Niemcy, Szwajcarię i Belgię. To była okazja na dobry zarobek i poznanie kawałka świata.

Andrzej Śledź: - W tournee z "Jesus Christ Superstar" zatrzymaliśmy się gdzieś na granicy niemiecko-szwajcarskiej. Dyrektor jako jedyny był samochodem i pochwalił się, że widział kilka pięknych zakątków. Na drugi dzień pojechaliśmy tam w czwórkę: dyrektor, Jezus, Herod i ja, który grałem Judasza. Wycieczka była piękna, tylko po przyjeździe mieliśmy ostrą reprymendę od menedżera. Co by było, gdyby trzy główne postaci nie zdążyły na spektakl?

Wpuszczał za darmo

Jako reżyser zadebiutował w 1980 r. spektaklem "Sługa dwóch panów" Carla Goldoniego w Teatrze Powszechnym w Łodzi, po czym zrealizował kilkadziesiąt spektakli w teatrach Łodzi, Kalisza, Opola, Katowic oraz w Operze Nova w Bydgoszczy i Teatrze Rozrywki w Chorzowie. Przez lata kierował scenami w rodzinnej Łodzi i Opolu.

- Właśnie w Opolu, skąd pochodzę, zobaczyłem go pierwszy raz. Byłem uczniem średniej szkoły, on dyrektorem artystycznym Teatru im. Kochanowskiego - wspomina aktor Rafał Ostrowski. - Dzięki niemu na opolskich Konfrontacjach zobaczyłem wiele świetnych spektakli. Wpuszczał nas za darmo, nawet przy nadkompletach.

Jak mówi Ostrowski, w Gdyni Korwin wiele razy pomagał ludziom z zespołu, także finansowo. - Kiedyś, tuż przed tournee, zapytałem go, czy jednak mógłbym zostać. Problemy prywatne. Zgodził się. Zawsze szedł nam na rękę. Kiedyś poprosiłem o zwolnienie mnie z trzeciej próby generalnej z udziałem publiczności. Tego dnia miałem zagrać w dobrze płatnej reklamie. Wściekł się i mnie zrugał. Ale na drugi dzień zawołał i powiedział, że jak znajdę zastępstwo, to mogę iść.

- Ojcował nam - mówią w teatrze. - A my mówiliśmy o nim per "Stary", co mu nie przeszkadzało. W ogóle się nie obrażał. Zrazić go do siebie było trudno, choć rządził silną ręką.

Gdynia zawdzięcza mu nie tylko spektakle na światowym poziomie. Także wymyślony i zorganizowany przez niego Festiwal Teatrów Muzycznych (na który zapraszał wszystkie polskie sceny muzyczne z ich czołowymi produkcjami), coroczne koncerty sylwestrowe i cieszące się ogromną popularnością okazjonalne happeningi połączone ze zwiedzaniem teatralnych kulis.

Miał czas, by napisać doktorat o wyreżyserowanym przez siebie musicalu "My Fair Lady" (obronił go w ubiegłym roku), oprócz gdyńskiego Studium Wokalno-Aktorskiego prowadził też zajęcia ze studentami teatrologii na Uniwersytecie Gdańskim.

Pod koniec zeszłego roku minister kultury Bogdan Zdrojewski powołał go - jako jedyną osobę z Pomorza - na członka Rady do spraw Instytucji Artystycznych.

Miał wiele planów

Od lat jego wielkim marzeniem była rozbudowa Muzycznego, o którą zabiegał tak długo, aż zyskał przychylność marszałka i prezydenta Gdyni. I finanse na inwestycję. Miał mnóstwo planów na najbliższe lata. Najważniejsze wśród nich to dokończenie rozbudowy Muzycznego i jesienna premiera musicalowej adaptacji "Chłopów" Reymonta w reżyserii Wojciecha Kościelniaka, twórcy głośnej "Lalki".

Był wielkim entuzjastą Danuty Baduszkowej, która przed laty z gdyńskiego teatru uczyniła nowoczesną scenę muzyczną. Dzięki jego staraniom dzisiejszy teatr pod Kamienną Górą nosi imię swojej założycielki. Często chwalił się, że prowadzi chyba jedyny teatr na świecie, w którym występuje wnuk patronki. Miał na myśli Jerzego Michalskiego, znanego z ról Janosika w "Na szkle malowane" czy Bestii w "Pięknej i Bestii", który jest wnukiem Baduszkowej.

Ale Korwin był nie tylko kontynuatorem jej dzieła. Łączy ich także szokująca wręcz zbieżność biografii.

Aleksandra Borowiak, rzeczniczka teatru, wylicza: - Baduszkowa zmarła, mając 59 lat, i Maciej Korwin też. Baduszkowa zmarła na 7,5 miesiąca przed oddaniem swojego teatru i Maciej Korwin zmarł na 7,5 miesiąca przed otwarciem swojego teatru po rozbudowie. Baduszkowa była związana z teatrem 18 lat, Maciej Korwin dokładnie tyle samo.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji