W kabaretowym kredensie historii
Krakus - rewolucjonista. Taka pojęciowa zbitka każdemu warszawiakowi wydać się musi niedorzeczna. Nic więc dziwnego, że komedię Adolfa Nowaczyńskiego "Wiosna Narodów w cichym zakątku" jako rodzaj paszkwilu na Kraków walczący w 1848 roku wystawiono od razu w Warszawie. Jej prapremiera odbyła się 28 sierpnia 1929 roku w stołecznym Teatrze Narodowym, w kilka zaś miesięcy później, bo 24 października, Poznań witał tę sztukę Nowaczyńskiego, którą Julian Krzyżanowski określał jako "doskonałą komedię" - "obraz Krakowa w r. 1848, należący do najprzedniejszych rzeczy płodnego dramaturga".
Ale odczucia współczesnych, krakauerów zwłaszcza i galicjaków, były różne. Charakterystyczną jest obrona "cichego zakątka" przez recenzenta poznańskiego, wówczas eks-krakowianina Stefana Papee: "Czemu (...) Poznań, miasto patriotyczne, mające kult dla bojowników o wolność, ma się koniecznie karmić jadem nienawiści Nowaczyńskiego do Krakowa?! (...) Nowaczyński dostrzega w Krakowie samych tylko szubrawców, półgłówków, kreatury czarnożółte, międzynarodowych mieszańców, naiwnie wyrażających swą miłość do przybranej ojczyzny; z rozkoszą ośmiesza Gwardię Obywatelską, Komitet Narodowy, Wszechnicę Jagiellońską; z porywu wolnościowego robi z pasją cyrk i głupią hecę".
Nowaczyński bowiem, rzeczywiście nienawidzący i Krakowa, i całej jego socjety, której nieodzowny wzór kołtuńskiej kariery stanowiła jego własna rodzinka, ujawnił w "Wiośnie" lwi pazur satyryka-ironisty. Obrazoburstwo komedii wprawdzie dawno już wyparowało, ostrze ataku stępiła mocno sama kompozycja przegadanej - jak zresztą wszystkie utwory Nowaczyńskiego - sztuki, ale pozostała na zawsze dagerotypowa, podmalowana trochę ręcznie niby pocztówki w fotoplastikonie, fotografia galicyjskiego komiksu.
Bo jakże inaczej określić wzięte z życia scenki obyczajowe, rozgrywając się na tle kawiarnianego ogródka Maman Liedermayer w Parku Strzeleckim? Bo jakże inaczej interpretować przebieg narodowych zgromadzeń w sali Nowodworskiego, zamieniających się w zwyczajne pyskówki, czy parad narodowej gwardii z kijami i parasolami zamiast wojennego sprzętu? Jakże wreszcie inaczej zrozumieć rozmowy narodowej delegacji, która jednocześnie atakuje w imieniu narodu, ale i podlizują się w imieniu własnym miejscowemu kacykowi - namiestnikowi z Wiednia, brutalnemu idiocie, podkreślającemu nieustannie swą krakowską naturalizację?
"Komedii historyczna w czterech aktach" to rozbudowany kabaret ze wszystkimi z takiego założenia wystającymi konsekwencjami. Tadeusz Bradecki, zdolny dramaturg, właśnie w materiale "Wiosny" żywioł kabaretowy wydobył na plan pierwszy.
Wtedy okazało się, jaką szansą dla aktorów jest tekst Nowaczyńskiego, tutaj oparty na mechanizmie językowym, zwanym potem w Polsce "austriackim gadaniem". Bo rzeczywiście vola-puck, typowy dla galicyjskiej biurokracji, nie tylko bawi i cieszy, ale podkreśla też prowincjonalną miałkość myślenia, gnuśny charakter reakcji czy rozmieniony na drobne galimatias politycznych horyzontów. Rozmowa barona Kriega, wspaniale ucieleśnionego przez Tadeusza Huka, z naturalizowanym czeskim komisarzem Barnabasem Nedostalem (kreacja Jerzego Grałka!) warta jest wszystkie pieniądze, jakie w Polsce płyną na nagrody w konkursach dramaturgicznych. Wspaniale napisana, świetnie zinterpretowana i doskonale (w sensie warsztatowej doskonałości) zagrana.
Nowaczyński, a za nim Bradecki dowiedli, jak istotne w konstrukcji efektu scenicznego mogą być i są postaci drugiego i trzeciego planu. Tym razem można by spokojnie przepisywać pełny afisz, prawiąc komplementy całemu zespołowi Starego Teatru. Wspaniale zarysowana postać Garbusa, kancelaryjnego gryzipiórka, potrafiła ujawnić nieznane dotąd możliwości Piotra Skiby; dostojny pieniacz, arystokrata Jan Nepomucen przypomniał o umiejętności zabawy formą Jana Guntnera; osoba przygłuchego, debilowatego pana Skorupki, ubranego na kontuszowo, postawiła przed oczyma świetną scenicznie postać Józefa Dietla. A Gaudenty Leszka Piskorza czy Ekielski Jerzego Fedorowicza - postaci przebijające się na plan pierwszy spektaklu... a dyskretnie zarysowana przez Stefana Szramela postać żydowskiego kupca Abe Rosenstossa.
Bradecki nie byłby jednak Bradeckim, gdyby nie próbował postawić swojej kropki nad "i". Dlatego interpretacyjnie dla spektaklu najważniejsza stała się postać Maman Liedermeyer. Mając do dyspozycji tak świetną aktorkę, jak Anna Polony, Bradecki złamał ostry, jaskrawy kabaretowo kolor spektaklu szarością czerni "krajobrazu po bitwie". Wtedy to zażywna restauratorka i kawiarka, przeżywając klęskę ekonomiczną i uczuciową pociąga czystą z flaszki, a boleśnie pochlipując daje się podrywać dawnemu amantowi córek. Ten sarkastyczno-ironiczny obraz Matki-Polki uzupełniają dwie, zaczerpnięte z wizualnej tradycji polskiej, postaci: służący Walek (Zbigniew Kossowski), góral-prymityw i wiecznie pijany krakus-ludoman, określany jako "sumienie ludu" (Marek Litewka), który mamrocze nieustannie gryzące swoją patriotyczną wymową teksty.
Zarzucono Bradeckiemu, że złamawszy swoją jasność, popadł w modny polski stereotyp. To nieprawda. A wspaniały kredens Urszuli Kenar, na tle którego i w którym rozgrywa się historia, tylko dowód konsekwencji takiego materii pomieszania.